Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 5
Z taką ekipą jak Delta przedzieranie się przez miasto było o wiele łatwiejsze niż samotna tułaczka z Zikiem. Kosa doceniał to szczególnie teraz, gdy truposze zaczęły nosić broń i patrolować ulice.
Obecnie przysiedli na dachu kawiarni przy masywnym biurowcu, niedaleko granicy dzielnicy naukowej.
Sopelek obserwowała przez lornetkę jeden z patroli.
– Entiri, mówiłeś, że rozwijają się skokowo, tak?
– Wczoraj po południu jeden do mnie strzelił; zachowywał się, jakby pierwszy raz trzymał broń w ręku. A potem ci snajperzy z dzisiaj...
Sopelek podała mu lornetkę.
– Będąc szczerą, to nie wygląda jak rozwój skokowy. Bardziej przypomina zmienne tempo rozwoju. My nie spotkaliśmy truposzy, które uczyłyby się strzelać. Do czasu zombie IBE.
– To znaczy, że dzieje się tu coś znacznie dziwniejszego – mruknął Kosa.
– Może to nie nauka? Zakładając wirusa, mógłby odnowić szlaki neuronowe – sprawić, że poszczególne osobniki przypomniałyby sobie umiejętności, jakie miały za życia – teoretyzował Doktorek.
– Mało prawdopodobne. Neurony są bardzo tlenożerne i zaczynają obumierać już kilka godzin po śmierci – zauważyła Sopelek.
Wszyscy spojrzeli na nią lekko zaskoczeni.
– No co? Budowa mózgu jest fascynująca.
– Wracając, tak by było u ludzi… właściwie, to u większości istot opartych na węglu. Mózgi Erutilian są dość specyficzne – głównie przez półkrystaliczne struktury neuronopodobne na bazie krzemu, zamiast faktycznych neuronów. Owszem, biologiczne części tych struktur obumarłyby bardzo szybko, ale wirus mógłby je zastąpić swoimi komórkami – wyjaśnił Doktorek.
– Jeśli tak, to lepiej nie dać się zainfekować. Im więcej umiesz, tym groźniejszym zombie jesteś. Na ciebie patrzę, Kosa – rzuciła Zajączek.
– Chciałbym podyskutować na ten temat, ale nie znam się zbytnio na biologii i neurologii, więc użyję prostszego argumentu: w oddziale badawczym IBE nie było żadnego Erutilianina – Myszka trafił w sedno.
– Może byli świeżo przemienieni… wirus obudował swoimi komórkami szlaki neuronowe? – odpowiedział niepewnie Doktorek.
– Zamiast wymyślać kolejne teorie bez żadnych dowodów, zdobądźmy więcej informacji, co? Tym bardziej że patrol nas zauważył – Kosa sprowadził wszystkich na ziemię.
– Przecież nie strzelają – zauważył Płomyczek.
– Ale od dwóch minut starają się niepostrzeżenie otoczyć budynek. Uczą się taktyki – wyjaśniła Promyczek.
– No to chyba faktycznie powinniśmy się ruszyć. Nie mam wystarczająco dużo amunicji na strzelaninę – rzucił Płomyczek, sprawdzając magazynek.
– Rzuć im granat hukowy, zobaczymy, o ile zmądrzały. Zik, którędy teraz? – Sopelek zimno rzuciła rozkazy.
Płomyczek cisnął granat na ulicę, a Zik zaczął prowadzić oddział. Po wybuchu zombie zaczęły poruszać się szybciej, jakby w amoku. Ale nie próbowały ich ścigać – zgubiły trop.
– Umiejący strzelać truposz to dalej truposz, co? – podsumował Kosa.
***
Szli w ciszy, przemykając między ruinami miasta. Dalsza podróż przebiegła bez niespodzianek. Ekipa poruszała się sprawnie, a Zik skutecznie lawirował między uliczkami i patrolami zombie.
– Może też powinnam sobie sprawić trzmiela? Taki zwiadowca to skarb – rzuciła Sopelek, bardziej do siebie niż do innych.
– Siostra, błagam... To naprawdę nie jest dobry pomysł – westchnęła Promyczek. – Wychowanie trzmiela wymaga czegoś więcej niż czasu i szkolenia. Musiałby cię poczuć, zaufać ci, nawiązać emocjonalną więź. A z całym szacunkiem... no, wiesz, jak z tobą bywa.
Sopelek zmarszczyła brwi.
– Nie mamy też pewności, czy faktycznie chciałby się zajmować zwiadem – dodała Promyczek łagodniej. – Trzmiele mają swoje charaktery.
– Poza tym nasz zespół niedawno się powiększył. Uważajcie, żeby Myszka się nie obraził; to on robi u nas za zwiad – dorzuciła z rozbawieniem Zajączek.
– Nie rozumiem, dlaczego miałby się obrazić. Powinien być raczej zadowolony z ewentualnego wsparcia. Teraz świetnie współpracuje z Zikiem – odparła chłodno Sopelek.
– Przy następnym postoju ci to wyjaśnię, dobrze? – rzuciła Promyczek. Głos miała miękki, ale spojrzenie stanowcze.
***
Grupa dotarła w pobliże budynku oznaczonego na mapie. Znajdowali się na tarasie widokowym galerii handlowej, cztery ulice dalej. Przez lornetki i lunety mieli dobry widok na cel – i od razu zauważyli, że coś się zmieniło.
Gmach instytutu botanicznego był niemal całkowicie opleciony przez ogromne drzewo. Konary wychodziły z wnętrza budynku. W kilku miejscach widać było pęknięcia w ścianach i powybijane okna, przez które przechodziły grube, ciemne korzenie. Roślina dosłownie przylgnęła do konstrukcji.
Przez moment nikt się nie odzywał.
– Dobra, może mi ktoś powie, na co patrzę? – rzuciła Zajączek, nie odrywając oka od lunety karabinu.
– To drzewo. – odpowiedział rzeczowo Doktorek.
– Widzę, że to drzewo, ale dlaczego ono opłata budynek?! – tym razem w jej głosie brzmiała wyraźna irytacja.
Zik usiadł na karabinie Kosy i zajrzał przez lunetę.
– Bzz bzzt - bzzt.
<< Jak królową matkę kocham, tego drzewa tu wcześniej nie było. >>
– Jesteś pewien, że nie pomyliłeś budynków? – zapytał Kosa.
– Bzz bzz bzzt. Bzzt – bzzt.
<< Myślę, że zapamiętałbym coś takiego. Zwiad w tej okolicy robiłem dwa tygodnie temu. Musiało wyrosnąć niedawno. >>
– Znam to logo. To tutejszy instytut botaniczny – dorzucił Doktorek.
– Świetnie, brakuje nam tylko zombie roślin. Jeśli to coś zacznie ruszać gałęziami to ja się wypisuję. – rzucił Płomyczek.
– Tak swoją drogą… oglądałeś ciała tych z IBE? – zapytał Kosa.
– Zero ran, śladów po ugryzieniach albo zadrapaniach – odpowiedział Doktorek spokojnie. – Jeśli wirus przenosiłby się drogą kropelkową to już bylibyśmy zakażeni, więc to też nie. Nie mam pojęcia co ich zaraziło.
– Ej, Zik… drzewa potrafią pylić na potęgę, prawda? – zainteresował się Kosa.
– Bzz bzz bzz? Bzz bzzt-bzzt?
<< Teraz pyłkiem się zajmujesz? Co ty, trzmiel jesteś? >>
– Leć i przynieś próbkę pyłku. Tylko dobrze zamknij fiolkę.
– Bzz bzz bzzt-bzzt.
<< Jeszcze xle nie wyszedłem na słuchaniu ciebie. >>
Zik odleciał, a reszta ekipy spojrzała na Kosę z lekkim zdziwieniem.
– Serio, po co ten pyłek? – zapytała Sopelek, marszcząc brwi.
– Pomyślcie – mówił Kosa. – Nie widać nic, co mogłoby zmienić oddział IBE w zombie. Jasne, trochę tu truposzy, ale nie mięli żadnych śladów po ataku.
– Czyli podejrzewasz coś innego? – wtrącił Doktorek.
– Podejrzewam, że to wszystko przez to drzewo. Jak Zik wróci z próbką, przebadam ją. Może coś znajdę.
– A skąd masz pewność, że Zik nie złapie czegoś od tego pyłku? – wkurzył się Myszka.
– Logiczne – wtrącił Doktorek. – Trzmiele nie mają płuc, oddychają przez system tchawek.
– Tchaw co? – zdziwił się Myszka.
– Tchawki. Malutkie rurki, które dostarczają tlen prosto do komórek. Za małe, by pyłek mógł się tam dostać – wyjaśniła Promyczek.
– Ale nie możemy wykluczyć, że wirus działa inaczej – dodał Doktorek ciszej. – Po znanych modelach zakażeń, Zik powinien być bezpieczny.
– Raczej na pewno – rzucił Kosa pewnym tonem.
– Skąd takie wnioski? – zapytał medyk.
– Owady wokół zachowują się normalnie. Nie widziałem też zakażonych zwierząt nie licząć zombie gęsi w bazie... długa historia. Wygląda to tak, jakby wirus atakował tylko ludzi.
Ptaki roznoszące zakażenie byłoby ogromnym problemem. Czyli Zikowi nic nie grozi – skwitowała Sopelek.
***
Zik wylądował z lekkim trzepotem na dachu. Był cały oblepiony pyłkiem – wyglądał, jakby specjalnie wytarzał się w nim na złość alergikom.
– Bzz bzz bzzt – bzzt. Bzz bzz.
<<Ten pyłek jest paskudny. Lepi się bardziej niż normalny. Proszę – fiolka pełna. Co teraz?>>
– To ci się nie spodoba – mruknął Kosa, odkręcając butelkę z wodą. – Muszę cię spłukać.
– Bzz. Bzz bzz bzz? Bzzt – bzzt bzz.
<<Ech. Czyli jednak chodzi o pyłek? Myślisz, że jestem odporny, bo jestem trzmielem. No dobra… lej.>>
Kosa polał go obficie. Strugi wody spłukały żółty osad z pancerza i miękkiego futerka. Skrzydełka Zika zmatowiały, oklapły. Mokry trzmiel tylko westchnął – a przynajmniej tak wyglądał.
Promyczek bez słowa sięgnęła do plecaka, wyjęła ręcznik i ostrożnie zaczęła osuszać towarzysza. Gdy skończyła, Zik był bardziej suchy, choć wciąż zbyt mokry, by mówić czy latać. Wsunął się więc do kieszonce na jej piersi i zniknął z widoku.
– To co teraz z tym pyłkiem? – zapytał Płomyczek, opierając się o mur.
– Teraz się odsuwacie. Nie mam pojęcia, co się stanie.
Kosa podniusł niewielką, szczelnie zamkniętą fiolkę i przez chwilę obracał ją w dłoniach. Przywołał energię z wnętrza organizmu – odruchowo, jakby brał oddech. Zgromadził ją w prawej ręce i posłał impuls do wnętrza szklanej próbki.
– Analiza strukturalna – szepnął.
Magia podjęła działanie. Poczuł znajome, charakterystyczne wrażenie: najpierw zimne, przejrzyste szkło – nektarowe, o harmonijnej siatce atomów: bor, krzem, dodatki stabilizujące. Potem pyłek – tysiące drobnych kapsułek, obcych, ale uporządkowanych. Lepkich. A w ich wnętrzu… coś dziwnego. Coś znajomego, ale zarazem opornego, jakby… ukrytego.
– I co? – chłodny głos Sopelek wyrwał go z koncentracji.
– Pamiętacie operację na Zansulo?
– Tamten wirus był wyjątkowo paskudny i lotny – potwierdził Doktorek.
– No właśnie. Ten pyłek daje bardzo podobne wrażenie. Zewnętrzna warstwa przypomina pyłek kwiatów cerezu – piekielnie lepka. A wewnątrz coś… bliskiego wirusowi z Zansulo, ale kompletnie innego. Trudno to opisać. Jakby... nie chciało się dać zbadać.
– Co sugerujesz, Doktorku? – zapytała Sopelek, już z mapą w rękach.
– W bazie powinni mieć maski przeciwpyłowe. T3 powinna sobie poradzić.
Sopelek rozłożyła mapę na kolanie. Myszka nachylił się i spojrzał przez ramię.
– Jesteśmy jakieś dziesięć kilometrów od bazy. Jeśli pójdę sam, powinienem wrócić przed zmrokiem.
– Jesteś tego pewny? – zapytała ostrożnie.
Myszka zastanowił się chwilę, po czym przesunął palcem po mapie.
– Gdyby Zajączek szła tą trasą – tu wskazał wąski pas dachów – mogłaby mnie ubezpieczać z góry. Bezpieczna, a w razie czego mam wsparcie.
Sopelek spojrzała na niebo. Słońce wisiało jeszcze wysoko.
– Dobrze. Ruszajcie.
Kosa klepnął się w czoło.
– Poczekajcie chwilę. – Wyciągnął z kieszeni złożoną kartkę. – Hasel dał mi to przed wyjściem. Kazał oddać, jak tylko was spotkam. Kompletnie zapomniałem – w końcu snajperzy nie dali mi się z wami przywitać.
Sopelek wzięła kartkę, rzuciła okiem na znajomy, elegancki charakter pisma pułkownika.
– Napisał, że mamy ci pomóc w misji i – w miarę możliwości – przesłać raport. – Jej ton nie zmienił się ani o jotę.
– Czyli to nie żadna samowolka? Dobrze wiedzieć. – westchnął z ulgą Myszka.
Kosa podał mu fiolkę z pyłkiem.
– Zanieś to Haselowi. Niech przekażą do IBE i zrobią porządną analizę.
Myszka tylko skinął głową i schował próbkę do kieszeni.
Ruszyli. Każde swoją trasą do obozu sekcji Z.
– Skoro i tak musimy poczekać, aż wrócą – rzucił Entiri – zajmę się czymś pożytecznym. Patrząc na ten budynek, nie wygląda, żeby w środku było dużo światła. Mogę pokombinować z częstotliwością energii magicznej. Może uda się stworzyć kilka zaklęć odpornych na fluktuacje.
– Dobry pomysł. Asysta zaklęć może się przydać – szczególnie, że wciąż nie wiemy, z czym właściwie mamy do czynienia – odpowiedziała Sopelek. – My w tym czasie zajmiemy się sprzętem.
– Jakieś specjalne życzenia?
– Na pewno coś oświetlającego. I wsparcie, jeśli się da.
– Zobaczę, co da się zrobić.
Kosa odsunął się od grupy, rozglądając się za cichym, osłoniętym miejscem.
Usiadł pod ścianą. Wyjął kilka pustych kart i zamknął oczy.
Dostrojenie do burzy many nie było trudne, ale wymagało czasu. Zwłaszcza, jeśli chciał utrzymać stabilność wystarczającą do tworzenia zaklęć odpornych na zakłócenia. Rytm serca, rytm magii, rytm burzy – wszystko musiało rezonować.
Zajął się tym na dobre. Przez ponad dwie godziny nie odzywał się ani słowem.
Zaklęcie światła było pierwsze: prosta kula, stabilna, niemigocząca. Kilka minut świecenia w ciemności – dokładnie tyle, ile trzeba.
Potem przyszła kolej na zaklęcia wsparcia.
Dwie kopie Pośpiechu – pięciominutowe wzmocnienie szybkości i refleksu w niewielkim obszarze. Idealne do ucieczki lub szybkiej akcji.
Jedna kompia Modlitwy – wszechstronne zaklęcie delikatnie wzmacniające siłę, morale i odporność psychiczną. Działa jakieś trzy minuty.
Na koniec karta z zaklęciem podpalającym – przezornie, na wypadek, gdyby pyłek faktycznie okazał się łatwopalny.
W sumie stworzył czternaście kart. Po ostatniej miał wrażenie, jakby mu ktoś wbił gwóźdź w czaszkę; ciężko pracuje się z burzą many dookoła.
To by było na tyle. Jak spróbuję stworzyć kolejną to się zżygam.
Położył się na betonie. Skoro zaklęcia były gotowe mógł trochę odpocząć, zanim Myszka i Zajączek wrócą.
***
Wrócili około szesnastej – całkiem niezły czas, biorąc pod uwagę trasę i warunki. Myszka wyglądał na lekko zmęczonego, ale starał się tego nie okazywać. Zajączek, która osłaniała go z dachów, miała znacznie lżejsze zadanie.
– Meldujcie – rzuciła sucho Sopelek.
– Droga do obozu była spokojna, ale samo dostanie się do środka… niełatwe. Obóz był pod oblężeniem. Pułkownik był zadowolony z raportu, ale kazał się pośpieszyć. Mamy zdobyć więcej informacji, zanim zombie nauczą się budować machiny oblężnicze.
– Obsługa broni palnej jest o wiele łatwiejsza niż inżynieria, więc mamy jeszcze trochę czasu – skwitował Kosa.
Myszka podał Promyczkowi plecak.
– Siedem masek przeciwpyłowych T3, czternaście zapasowych filtrów. Kwatermistrz dorzucił dodatkowy zestaw, jak tylko usłyszał, jak to wygląda. Twierdzi, że ten pył może błyskawicznie je zapychać.
– Ile to nam daje czasu? – zapytał Płomyczek.
– Jeden filtr wytrzymuje od pół do pełnej godziny, zależnie od intensywności oddechu. Każdy ma dwa zapasowe, więc to daje od półtorej do trzech godzin działania. Dostałem też to – dodał, wyjmując z torby plik dokumentów i podając je Sopelkowi. – Wszystko, co mają o laboratorium botanicznym.
– Kosa, jak posżło z zaklęciami? – rzuciła Sopelek.
– Dziesięć kart ze Światłem, dwie z Pośpiechem, jedna z Modlitwą i jedna z zaklęciem podpalającym.
– Liczyłam na mniej, świetna robota.
Od razu ruszyli z przygotowaniami. Sprawdzali broń, sprzęt i zapasy. Sopelek pochylała się nad dostarczonymi materiałami, układając plan operacji.
– Trzy poziomy – powiedziała. – Parter: recepcja i biura. Pierwsze piętro: archiwa i laboratoria ogólne. Piwnica: magazyny i sekcje specjalistyczne. Nasz główny cel to zdobycie nieśmiertelników oddziału IBE. Cel poboczny: wszystko, co może się przydać.
– Musimy działać szybko. Nie wiemy, jak długo naprawdę wytrzymają filtry – dorzucił Płomyczek.
– Plan jest prosty: wchodzimy frontem, przeszukujemy parter. W tym czasie ocenimy, jak radzą sobie filtry. Jeśli będą działać sprawnie, idziemy dalej. Jeśli nie – dzielimy się. Ja i Promyczek na szpicy. Myszka zabezpiecza tyły. Zik leci przodem, sprawdza zagrożenia i raportuje – kontynuowała Sopelek.
Rozległy się przytaknięcia i jedno charakterystyczne bzyknięcie.
– Ktoś widzi jakieś luki w planie? – zapytała.
– A jeśli dojdzie do walki? – rzucił Doktorek.
– Wtedy zużycie tlenu wzrośnie. Przyspieszony oddech oznacza szybsze zapychanie filtrów. W razie konfrontacji – raczej się wycofamy – odpowiedziała Promyczek.
Sopelek przytaknęła.
– Skoro wszystko jasne – ruszamy. Maski na twarze, broń w dłoń.
***
Powietrze wokół budynku miało żółtawy odcień. Pyłek był wszędzie, drobny jak mąka, gęsty jak kurz. Drużyna stała kilka metrów od wejścia – w zasięgu pyłu, ale jeszcze poza jego najgęstszą chmurą.
Kosa przykucnął i wyjął kartę. Dotknął jej, przywołał zaklęcie i uderzył otwartą dłonią w asfalt.
Karta zmieniła się w pył, a z jego ręki wystrzeliła fala ognia, rozchodząc się w stożku przed nim.
Nic się nie stało.
Kosa wstał, otrzepał dłoń.
– Próbować warto, prawda? – powiedział, choć jego głos stłumiła maska.
– Gdyby to zadziałało, byłoby zdecydowanie za łatwo – rzuciła wesoło Promyczek.
Bez dalszych słów weszli w żółtą chmurę i mrok wnętrza budynku.
Myszka zamknął szyk. Drzwi zasunęły się za nim z cichym stuknięciem.
Komentarze
Prześlij komentarz