Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 1





Głośny dźwięk budzika wyrwał go ze snu. Entiri sięgnął do szafki nocnej, gdzie stał stary, nakręcany budzik wydający te piekielne odgłosy. Musiał się trochę natrudzić, żeby go dosięgnąć, ale w końcu udało mu się go wyłączyć.

— Dlaczego, do diabła, nastawiłem to urządzenie tortur… — mruknął zrzędliwie, po czym otworzył oczy. — I czemu w pokoju jest tak ciemno?

Zsunął się z łóżka z westchnieniem człowieka, który za nic w świecie nie chciał jeszcze zaczynać dnia. Różowa pościel — bardzo męska, jak zawsze powtarzał — była usiana wzorem w małe, żółte kaczuszki. Kupił ją kiedyś dla żartu. Została, bo okazała się zaskakująco dobra.

Pokój był niewielki, funkcjonalny, z domieszką chaosu w stylu: „wszystko ma swoje miejsce, nawet jeśli na to nie wygląda”. Łóżko stało pod ścianą, zaraz przy oknie. Białe zasłony zazwyczaj były rozsunięte — lubił światło, podobnie jak zapach drzew wpadający z wiatrem. Obok łóżka stała masywna szafka nocna z ciemnego drewna. Na niej budzik i typowy zestaw awaryjno-refleksyjny: scyzoryk, nieoszlifowany kryształ, notatnik z połamanym grzbietem. W kącie — zielona szafa. Stara, ciężka, posłuszna. Gdyby miała nogi, służyłaby w wojsku.

W szafie były cywilne ubrania. Ale też peleryna maskująca, zaraz za swetrem. I worek sucharów pod łóżkiem. Entiri twierdził, że to „na wszelki wypadek”. Cokolwiek to miało znaczyć.

Z ciężkim krokiem podszedł do okna i otworzył je do wewnątrz. Następnie pchnął to, co znajdowało się za nim: wielki equliański motyl o kruczoczarnych skrzydłach siedział na zewnętrznym parapecie i blokował światło. Zleciał z gracją worka kartofli, choć w porę rozłożył skrzydła — dzięki czemu nie uderzył o ziemię.

Uroki życia w wiosce pod Kantarią.

No tak, sezon gorącego słońca… motyle urządzają sobie migracje i zasłaniają okna. Dlatego nastawiłem budzik.

Termometr za oknem wskazywał dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza. Biorąc pod uwagę wczesną godzinę, zapowiadał się nieznośnie ciepły dzień.

Entiri miał na ten dzień tylko jeden plan: odpocząć. Z tego też powodu ubrał się raczej po cywilnemu — prosta koszulka i jeansowe spodenki. W jednej kieszeni portfel, w drugiej telefon. Na pierwszy rzut oka niczym nie różnił się od zwykłego mieszkańca Ziemi z lat dwudziestych, dwudziestego pierwszego wieku.

Schody skrzypiały znajomo, jakby dom potwierdzał: „Tak, wstałeś. Tak, to dziś.”

Salon był połączony z kuchnią — otwarta przestrzeń zdominowana przez kominek z rzeźbionym obramowaniem. Zawsze leżało przy nim kilka polan, nawet w cieplejsze dni.

Kanapa wyglądała, jakby przeszła przez kilka światów i wróciła z ranami bojowymi. Ale była wygodna.

Na stole leżały stare mapy, notatki i część techniczna od czegoś, co prawdopodobnie kiedyś działało.

Entiri minął kanapę i wszedł do kuchni, po czym stanął jak wryty.

Zaraz… przecież jestem na bakier z gotowaniem. Chyba się jeszcze nie obudziłem.

Wyszedł więc z domu, zamykając drzwi na klucz. Planował zjeść coś na mieście.

Może użyć portalu... nie, do Kantarii rzut beretem, przejdę się.

Entiri mieszkał na przedmieściach Kantarii. Ot, grupa domków jednorodzinnych, porozrzucanych jak pionki po przegranej partii. Większość wyglądała podobnie — drewno na kamiennym fundamencie, jakby wszyscy korzystali z tego samego, mocno znudzonego architekta.
Szedł zadbaną, ubijaną drogą, w której nie było ani grama bruku, ani jednej zabłąkanej kostki. W deszczowe dni zamieniała się w błotnistą pułapkę, ale nikt się tym nie przejmował. Wręcz przeciwnie — tutejsi uznawali takie niedoskonałości za część lokalnego uroku. Obieżysferzy mawiali, że to właśnie takie skazy czynią świat prawdziwym.
Wzdłuż ścieżki rosły drzewa owocowe, sadzone w równych odstępach — ktoś musiał się kiedyś naprawdę postarać, albo po prostu bardzo nie lubił chaosu. Cienia nie brakowało, a świeżo skoszoną trawę czuć było z daleka. To zapewne dzieło Huga — lokalnego maniaka podkaszarek i samozwańczego strażnika zieleni.
Drogę przecięły mu dwa owczarki, pędzące, jakby walczyły o tytuł psa roku. Psy biegały tu luzem i nikt nie robił z tego problemu. Każdy mieszkaniec wiedział, który pies lubi drapanie za uchem, a który woli ignorować ludzi z godnością półboga. Kosie często zdarzało się zostać zatrzymanym przez któregoś z nich. „Pogłaskaj, żeby przejść dalej” — zdawały się mówić ich oczy, zupełnie jakby były strażnikami przejścia w grze fabularnej.

Po przyjemnym spacerze Kosa dotarł do dużej, trzypiętrowej gospody. „Karczma Wędrowców” — mimo sporych rozmiarów — nie wyróżniała się niczym szczególnym. Cała była zbudowana z dębowego drewna, bez zdobień, bez szyldu, bez nadęcia. Jej magia tkwiła nie w ścianach, a w ludziach, którzy je przekraczali.

Wszedł do środka i, jak zawsze, rozejrzał się odruchowo. Wnętrze też było raczej zwyczajne — może z wyjątkiem paru przypaleń na belkach stropowych i śladów po cięciach, głównie na podporach. Nikt ich nie usuwał, bo z czasem stały się częścią wystroju. Tak jak „koci stół”.
Stał dokładnie pośrodku sali, okryty paskudnym, zielonym obrusem w czerwone kwiatki — tak brzydkim, że aż charakterystycznym. Był stałym punktem karczmy i pełnił dość nietypową funkcję.
Od czasu do czasu ktoś bywał bez ostrzeżenia wyrwany ze swojego świata i lądował w Equlis. Dla wielu to pierwsza taka podróż — szok, dezorientacja, panika. W Kantarii takich ludzi odsyła się do Karczmy Wędrowców. Tam siadają właśnie przy tym stoliku. A potem ktoś z doświadczonych obieżysferów dosiada się i wprowadza ich w temat. Od tej chwili taki świeżak zyskuje miano „kotka”.
Większość starych wędrowców traktuje to jak coś więcej niż tradycję. To niemal zaszczyt — pierwszy kontakt z nowym kotkiem. Niepisana zasada mówiła jasno: kotek ma przeżyć… i najlepiej wyrosnąć na dużego, samodzielnego obieżysfera.

Na wejściu Entiriego natychmiast przywitała Suly — wielka krzyżówka psa berneńskiego z... prawdopodobnie niedźwiedziem. W kłębie miała spokojnie półtora metra wysokości, a kiedy stawała na tylnych łapach, bez problemu opierała się przednimi o ramiona Kosy.
Co zresztą właśnie zrobiła.

Chwilę później rozpoczęła rytuał powitalny: intensywne, serdeczne lizanie po twarzy. Entiri, z godnością adekwatną do sytuacji, po prostu zamknął oczy i czekał, aż przejdzie jej entuzjazm.
Dopiero gdy Suly uznała, że twarz gościa została należycie obśliniona, wróciła z zadowoleniem na swoje legowisko przy drzwiach.

W środku siedzieli wyłącznie stali bywalcy. Karczma Wędrowców miała w zwyczaju przyciągać dwa typy klientów: doświadczonych Obieżysferów, prawdziwą elitę zawodu... oraz świeżaków, którzy jeszcze nie wiedzieli, że kiedyś taką elitą zostaną.

Entiri rozejrzał się po sali. Sami znajomi. Garanil, zwany Złotoustym, siedział przy stole pod ścianą i z godnością wcinał gulasz. Brex, Varim i Seloh grali w karty przy drugim stole, śmiejąc się i przeklinając po cichu. Zelin okupował miejsce przy kontuarze, sącząc piwo z kufla.

Za barem stał Simons — karczmarz, współwłaściciel i człowiek o pamięci fotograficznej, jeśli chodzi o ulubione trunki gości. Kosa przysiadł się obok Zelina, a Simons bez słowa podał mu ręcznik.
Rytuały. W tym miejscu każdy miał swoje.

– Co tam ciekawego dzisiaj na śniadanie, Simons?

– Diego czeka z rozgrzaną patelnią, ponad setką jajek i kilkoma kilogramami masła.

– Czyli jajecznica. Wchodzę w to. Do picia kawę, proszę.

Simons przekazał zamówienie do kuchni, a sam zaczął robić kawę.

– Co tam, Kosa, u ciebie? Nie widziałem cię od dłuższego czasu w mieście – zagaił Simons.

– Stara bieda. Szlajałem się tu i tam... zapolowałem na Galiasa z takim jednym.

– Galiasa, co? Problematyczna bestyjka. Jak sobie poradziłeś? – zainteresował się siedzący obok Zelin.

– Po szybkim wzroście przerzucił się na zmiennocieplność. Schłodziliśmy drania i IBE ma nowy obiekt badawczy – odpowiedział Kosa, jakby mówił o spacerze po parku.

– Swoją drogą zapytam cię jako eksperta. Co sądzisz o tej sprawie z Erutil? – zapytał Simons poważnym tonem, podając kawę.

– Eee... co?

– To ty nic nie wiesz? – zapytał zdziwiony Zelin.

– Potraktujcie mnie tak, jakbym kilka ostatnich tygodni spędził pod stertą głazów – rzucił ironicznie Kosa.

– Jakieś trzy tygodnie temu Erutil kompletnie zerwało z nami kontakt. Portal zamknęli, pasma radiowe milczą, ani be, ani me, ani nawet kuku-ryku. Rząd wysłał zwiad, a ten przyniósł informację o tym, że znaleźli twoją starą.

– To był wyjątkowo szczeniacki dowcip... No tak, zapomniałem. Pies z twą matką legł, to i humor masz szczenięcy – odgryzł się Entiri.

Ktoś zakrztusił się lekko śmiechem.

– Niegłupia riposta, jak na kogoś, kto całe dnie spędza w opuszczonych ruinach. A i jak poetycko – rzucił Zelin z uznaniem.

– Ostatnie pół roku spędziłem w towarzystwie poety, to i trochę podłapałem. W sumie wpadłem tutaj też po to, żeby się trochę zhamić. Wracając do Erutil...

– A tak, Erutil. Zwiadowcy trafili na dużą ilość trupów szwendających się po ulicach, a miasto wyglądało jak po bombardowaniu. Nie wiemy, czy to tylko stolica, czy cała planeta.

– To, co mówisz, przestaje mi się podobać, Zelin – Kosa przeszedł z lekkiego tonu na poważny.

– Nikomu się to nie podobało. Wysłali oddział szturmowy, żeby zająć przyczółek i założyć polowe labo. Dostaliśmy później informację zwrotną o jakimś wirusie, bo na nekromancję ani pasożyta to nie wyglądało. IBE wysłało oddział badawczy, siódemkę bodajże... Ale dwa dni temu straciliśmy z nimi kontakt.

– Świetnie, jak zwykle nikt mnie nie informuje. W końcu jestem tylko jednoosobowym zespołem do zadań specjalnych. Czyli nikim ważnym – Entiri zaczął marudzić z ironią.

– Daj im moment. Jeszcze się dobrze nie zawaliło, a ty zwykle wchodzisz dopiero, jak wszystko leży – mruknął Simons, stawiając mu talerz z jajecznicą.

Telefon w kieszeni Kosy zadzwonił, sygnalizując nową wiadomość tekstową. Entiri wyciągnął swój telefon i przeczytał SMS-a.

– O wilku mowa. Ściągają mnie do Instytutu Kartograficznego... chyba nawet wiem po co.

Schował telefon do kieszeni i wrócił do jedzenia jajecznicy.

– Nie powinieneś iść? – spytał niepewnie Zelin.

– Piętnaście minut ich nie zbawi, a ja chcę dopić kawę i zjeść śniadanie.

Skończył posiłek i zapłacił Simonsowi. Natępnie ruszył do instytutu kartograficznego.





Po wyjściu z Karczmy Wędrowców przystanął na chwilę. Musiał się zastanowić.

Poświęciłem te kilka minut na dokończenie śniadania, droga do Instytutu zajmie jakąś godzinę piechotą, musiałbym złapać transport. A to pilna sprawa, więc raczej otworzę sobie portal.

Wyciągnął prawą rękę przed siebie i skupił energię. Przywołał z pamięci wzór odpowiedniego zaklęcia. Nie inkantował – nie musiał. Był już na tyle wprawnym magiem, że magia niewerbalna przychodziła mu z łatwością.

Po krótkiej chwili przestrzeń przed nim rozszczepiła się, formując portal, przez który przeszedł.

Equliański Instytut Kartograficzny wznosił się przed nim jak zbrojna deklaracja cywilizacji – dwudziestopiętrowy gmach z betonu, szkła i stali, lśniący w porannym słońcu. Monument dokładności w świecie, który nie znosił błędnych map.

Entiri pewnie wszedł do środka budynku i od razu ruszył schludnymi korytarzami do sali odpraw na drugim piętrze. Wybrał schody z dwóch powodów. Pierwszym była serdeczna nienawiść, jaką darzył windy... z wzajemnością. Zdecydowanie zbyt często działo się coś złego, kiedy wsiadał do windy. Drugim powodem był czas – schody były po prostu szybsze.

Sala odpraw była miejscem, które nie pasowało do reszty. Urządzona bardziej w stylu wojskowym niż naukowym. Wielka holograficzna mapa, umieszczona na środku pokoju, emanowała delikatnym, niebieskim blaskiem. Była jednak nieruchoma — martwy obraz archiwalnej siatki terenu. Technologia na polu operacyjnym zawodziła, magia też szwankowała, a nowy obraz z orbity miał nadejść dopiero za trzy dni.

Na biurkach, rozstawionych bez ładu i składu, pracowały intensywnie komputery, a ośmiu wojskowych analityków biegało po sali jak kurczaki bez głowy.

Jedyną ostoją spokoju w tym chaosie był equliański trzmiel w generalskiej czapce, z fajką zaciskaną w przednim odnóżu. Gerum, zwany też pieszczotliwie „panem trzmielerałem”, uważnie przyglądał się holograficznej mapie, intensywnie myśląc.

Kosa podszedł do Geruma i zasalutował.

– Jak wygląda sytuacja, panie Trzmielerale? — zapytał.

– Bzz, bzzt-bzzt, bzz.
<<Nie jest dobrze. Mamy poważny problem na Erutil.>>

Entiri znał tego trzmiela doskonale — wiele razem przeszli, więc bez trudu zrozumiał, co oznaczał jego bzyczenie.

– Słyszałem w karczmie wędrowców, że trupy chodzą po ulicach, a kontakt z grupą badawczą IBE został utracony — powiedział.

– Bzz, bzz, bzz...
<<To już nie tylko trupy. Mieliśmy problemy z łącznością z przyczółkiem. Zarządziłem skan i... chłopaki z instytutu magi-technicznego przynieśli mi ten raport>> — trzmiel wskazał na dokument otwarty na pobliskim laptopie.

Kosa natychmiast zaczął przeglądać dane.

– Bzzt, bzzt, bzz...
<<Nie mamy obecnie żadnego statku kosmicznego. Kertoli zgodziło się nam jeden użyczyć, ale będzie gotów dopiero za trzy dni, więc nie licz na satelitarny skan ani na więcej danych.>>

– Czyli zwiad lokalny — też jakaś opcja — rzucił, a pod nosem dodał: – Co to za odczyty? Wygląda to jak... jakaś szalona mieszanka silnego pola magnetycznego, promieniowania gamma i strefy Diamarskiej.

– Bzzt?
<<Wnioski?>>

Entiri oderwał się od laptopa, wyjął z kieszeni papierośnicę, wyciągnął z niej ziołowego papierosa i zapalił. W powietrzu uniósł się zapach lawendy z melisą.

– Poważne zakłócenia magii, szczególnie komunikacyjnej. Dodatkowo każda technologia oparta na prądzie elektrycznym przestanie działać. Zaraz... jak oni zrobili te pomiary?

– Bzz, bzz, bzzt.
<<Anomalia się porusza, więc rozstawili sprzęt poza nią i zapisali odczyty na krysztale pamięci.>>

– Sprytne. Jakie są rozkazy?

– Bzzt-bzzt, bzz, bzz, bzz.
<<Udasz się do strefy działań i spotkasz dowódcę, pułkownika Hasela. Znacie się, więc powinniście się dogadać. Przydzieli ci ludzi, środki i wyjaśni więcej o zagrożeniu. Twoim zadaniem jest dotrzeć do ostatniej znanej lokalizacji oddziału IBE, odnaleźć ich i sprowadzić do bazy. To akcja ratunkowa.>>

– Nie ma to jak ekspedycja ratunkowa w nieznanych okolicach — to dobrze robi duszy. Mam ich tylko uratować, czy…?

– Bzz, bzz, bzz... bzzt-bzzt? Bzz?
<< Liczę na twoją zdolność rozwiązywania problemów... Po prostu przyjmiesz misję? Bez żadnego „ale”?>>

– Pomyślmy... mamy tajemnicze zerwanie komunikacji, zaginiony oddział IBE, dziwną anomalię i miasto pełne zombie. To za ciekawe, żebym odpuścił.

To powiedziawszy opuścił salę z szerokim uśmiechem. Musiał wrócić do domu i spakować najpotrzebniejsze rzeczy.

Po powrocie zszedł prosto do piwnicy, będącej jednocześnie sercem całego domu — jego pracownią i warsztatem.

Jasno oświetlone lampami magicznymi pięć pomieszczeń: warsztat techniczny, magiczny, magiotechniczny, magazyn oraz centrala. Całość wypełniona narzędziami, komponentami mechanicznymi i schematami była bardzo schludna. Entiri lubił chaos, ale ten spowalniał pracę, więc starał się utrzymywać tutaj względny porządek.

Najważniejszym pomieszczeniem była centrala — korkowa tablica z przypiętymi notatkami oraz mapą światów, które najczęściej odwiedzał. Na biurku leżały stosy dokumentów, a na dużym monitorze wyświetlał się komunikat: „Otrzymano wiadomość od Pana Trzmielerała”. Zapewne szczegóły dotyczące sytuacji w mieście. W kącie centrali leżał materac z niedbale narzuconą kołdrą.

Entiri podszedł do centrali i usiadł przy komputerze. Przejrzał dokładnie raporty przesłane przez Trzmielerała.

Krótka analiza i kilka nieprzyjemnych wniosków. Trzeba się przygotować.

Bez słowa zrzucił ubrania cywilne i zaczął zakładać swój standardowy zestaw do operacji miejskich.

Czarne, lekkie spodnie z mocnymi przeszyciami. Czarna koszula. Kamizelka z długimi rękawami i głębokim kapturem, uszyta z miękkich, ale wyjątkowo odpornych włókien. Nie miał zamiaru zakładać ani pancerza, ani kamizelki kuloodpornej.

— W momencie, gdy nie planujesz dać się trafić — pancerz tylko przeszkadza.

Zrezygnował też z torby podprzestrzennej. Przy takich odczytach mogłaby wypluć całą zawartość gdziekolwiek — albo kiedykolwiek.

Zamiast tego: klasyka. Porządny, wojskowy plecak ze stelażem. Trochę ciężki, ale niezawodny.

Broń:
– dwa noże: jeden w cholewie prawego buta, drugi — składany — za pasem,
– talia zaklęć w twardym futerale przy lewym biodrze,
– broń boczna: stara, niezawodna Beretta w czarnej kaburze udowej, z dwoma magazynkami zapasowymi, jednym schowanym w komorze.

I najważniejsze: jego autorska wersja karabinka FG-42.
Nie oryginał, lecz coś, co wyglądało jak jego daleki krewny — i działało znacznie lepiej.
Zamek był przeprojektowany, uproszczony i wzmocniony. Korpus wykonano z lekkich polimerów, bez zbędnych bajerów. Magazynek przeniesiono pod spód, a układ był bezkolbowy, choć istniała możliwość doczepienia składanej kolby.
Standardowo strzelał amunicją 7,92 × 33 mm — lekką, miejską. Jednak wystarczyło wyjąć ogranicznik z zamka i załadować pełnoprawne naboje 7,92 × 57 mm.
A jeśli sytuacja wymagała precyzji, do lufy można było dołączyć przedłużenie na zatrzaskach, zamieniając broń w pełnoprawny karabin wyborowy.
Kosa był z tej modyfikacji cholernie dumny.

Dodatkowo spakował obieżysferską apteczkę O-1, solidnie wypchaną ampułkostrzykawkami.
Dwa gniazda zajmował łagodny środek przeciwbólowy, trzecie — potężny opioid. Czwarte zawierało dwanaście ampułek przeciw promieniowaniu, piąte — szesnaście dawek antybiotyku o szerokim spektrum w tabletkach. W szóstym czekał po prostu szot bimbru — do przemywania ran albo do wzmocnienia decyzji o samobó… ekhem, bohaterstwie.
Ostatnie gniazdo miało zawierać sześć dawek środka o podwójnym działaniu: przeciwpsychotycznym i przeciwwymiotnym.
Przynajmniej powinno. W jego wersji zostały tylko dwie ampułki antyradiacyjne… Zapomniał uzupełnić. Będzie musiał zajrzeć do apteki.

Już miał wychodzić, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył je i od razu się uśmiechnął.
W drzwiach stał Garanil, zwany skrótowo Garnkiem — wieloletni przyjaciel, weteran wielu bitew i jedna z niewielu osób, które celowo wkurwiały Entiriego.

– Kogo ja widzę! Wybierasz się ze mną na Erutil?
– Niekoniecznie. Raczej przyszedłem zapytać, czy mogę korzystać z twojego ogrodu, kiedy cię nie będzie. Tak, wiem, mam własny, ale to zawsze dodatkowa ziemia uprawna. Z resztą, znając życie, wybywasz znowu na miesiąc… dwa? A może siedem?
– Właściwie na kilka dni… Mam nadzieję szybko rozwiązać ten problem.

Kosa spojrzał przez okno na swój ogródek, którego kosiarka nie widziała od czterech miesięcy.
– Baw się, synku, baw.

Wzrok Garanila podążył za spojrzeniem Kosy. Za oknem kwitła bujna dżungla — jak na umiarkowany klimat tej części Equlis — wysokie trawy, sięgające metra, właśnie kwitły, podobnie jak jaskółcze ziele, którego żółte kwiaty przebijały się w gęstwinie traw. Dmuchawce czekały na podmuch, by rozsiać nasiona, a koniczyna dawno została zagłuszona przez wyższe rośliny. Tylko wysokie maliny przy ogrodzeniu na razie nie poddawały się oblężeniu chwastów.

– Taaa… Chyba że potrzebujesz na tej wyprawie tarczownika? Po co właściwie tam lecisz? — zainteresował się Garanil.
– Odczyty, które pokazał mi Trzmielerał, były cholernie ciekawe. Poza tym Erutil to jednak sojusznicy. Miasto pełne jest zombie, więc jako tarczownik raczej byś przeszkadzał.

Garnek wyraźnie się skrzywił.
– Znowu apokalipsa zombie? To już czwarta w tym miesiącu, a mamy dopiero 12 maja.
– Na zwykłą apokalipsę bym nie jechał. W tym musi być coś więcej. Zrywają z nami kontakt i nagle pełno zombie? Takiej zarazie raczej sporo zajmuje, zanim się na dobre rozprzestrzeni. Wezwaliby nas pierwszego dnia od pacjenta zero.

Kosa podrapał się po brodzie z zastanowieniem.
– Swoją drogą, masz przy sobie jakieś antyrady? Nie musiałbym iść do apteki.

– Czej — stwierdził Garanil, podwijając rękaw i odsłaniając karwasz z niewielkim panelem sterującym oraz małym ekranem, trochę jak nadgarstkowy telefon. Przez chwilę grzebał w nim skupiony, przeglądając jakąś listę.
– Mam dwa, po ostatniej wyprawie na Havess tylko tyle mi zostało. Miałbym więcej, ale koty zapomniały, że licznik Geigera trzeba włączyć przed przejściem przez portal, a nie pół godziny później — powiedział z wyraźnym niesmakiem.

Następnie skierował rękę w stronę szafki obok i nacisnął guzik na panelu. Po chwili wiązka światła zaczęła materializować dwa antyrady na blacie — niewielkie ampułko-strzykawki do szybkiego, bezpośredniego wkłucia.
Kosa schował medykamenty do apteczki i wrzucił ją do plecaka.
– Dzięki, przydadzą się. Czuj się jak u siebie w domu, ja spadam — bo jeszcze nas noc zastanie, a mam tajemnicę do rozwiązania i zespół jajogłowych do uratowania.

– Jasne… Życzenia specjalne? — zapytał Garanil, mając na myśli kwestię ogrodu.
– Coś, co mnie nie wpierdoli, jak tylko przejdę przez furtkę — odpowiedział żartobliwie Kosa.
– Skreślam z listy Echinopsy, olbrzymie rosiczki mięsożerne i wszystkie inne roślinne drapieżne — zażartował Garnek.
– Trzymaj się, postaram się przeżyć. Wpadnę, jak skończę… albo jak będę potrzebował pomocy.

Po wyjściu z domu Kosa od razu otworzył portal, tym razem prowadzący do centrali portalowej w Kantarii.

Centrala była urządzona zupełnie inaczej niż instytut kartograficzny. Surowy budynek ze zbrojonego betonu stawiał na bezpieczeństwo i ochronę. W razie ewentualnego najazdu centrala mogła zostać odcięta od świata, skutecznie blokując nieproszonych gości. Ochrona była szczelna — uzbrojeni żołnierze z uśmiechami na twarzach patrolowali teren. „Nic nie robię i mi płacą.”

Wszedł do środka i przeszedł przez salę odpraw cywilnych, gdzie przyjmowano i odprawiano zwykłych podróżników. Następnie skierował się do skrzydła operacji wojskowych — nagła zmiana wystroju na bardziej militarny i uporządkowany.

Odprawa była szybka, nikt nie zadawał pytań, bo wszyscy wiedzieli, że się tu dzisiaj pojawi. Po prostu otworzyli portal i kazali nie wracać bez rozwiązania problemu na Erutil..

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 8

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 4

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 3