Przygody Entiriego : Lody w Ignis

 




Wielka Pustynia Glacio, gdzie żar lał się z nieba, przypominała rozpaloną kuźnię – bez kowala i metalu, tylko samo gorąco, aż po horyzont. A jednak to właśnie tutaj, w głębokim kanionie Zeharis, znajdował się Instytut Biologiczny Equlis. Obieżysferzy mówili na niego po prostu IBE.

Był to ogromny gmach zbudowany z grubego betonu i wytrzymałych stopów metali. Miał pięć pięter naziemnych i osiem podziemnych. Surowy, wytrzymały i przede wszystkim praktyczny – taki był zarówno z zewnątrz, jak i w środku.

Głównym zadaniem IBE było badanie oraz katalogowanie istot żywych z każdego zakątka wieloświata – od mikroskopijnych drobnoustrojów po wielotonowe maszkary. Z tego powodu placówka objęta była rygorystycznymi przepisami i zaawansowanymi systemami zabezpieczeń. Ekstremalne warunki pustyni dopełniały obrazu miejsca, z którego nie wydostawało się nic bez autoryzacji kierownika instytutu.


W centrali portali, umiejscowionej na pierwszym piętrze gmachu, panowała zaskakująco przyjazna atmosfera. Owszem – ponure, betonowe ściany i świadomość ciągłego zagrożenia mogłyby być wyjątkowo dobijające dla zwykłego człowieka. Ale nie tutaj. Pracowników placówki to nie dotyczyło. I nic dziwnego – każdy z nich był tu z własnej woli. Każdy kochał swoją pracę.



Dwen Aritero, obecny szef IBE, był człowiekiem raczej przeciętnego wzrostu, o brązowych oczach i siwych włosach. Nosił kremowy, wytarty miejscami sweter i stare dżinsy, które widziały już lepsze czasy. Na wierzchu miał standardowy fartuch laboratoryjny – nieco za duży, z rękawem podwiniętym tylko z jednej strony.

Mimo swojego starczego wyglądu, Dwen znany był z porywczego charakteru i niesłabnącego zapału. Był jednym z tych ludzi, którzy potrafili wykrzyczeć „to fascynujące!” nawet w obliczu poważnej katastrofy.

Człowiek ten opierał się właśnie o szeroką konsolę sterującą, która miała pełną kontrolę nad ramą portalową. Był podekscytowany. Nie dalej niż dwie godziny temu zadzwonił do niego Kosa z informacją o kolejnym okazie do badań. Wysłany przez niego oddział łowców powinien niebawem wrócić.

– Gdzie oni są... – mruknął Dwen, nerwowo zerkając na zegarek. – To czekanie mnie wykończy. Ile jeszcze może im to zająć?

W tej samej chwili na jego ramię opadł owad wielkości pięści. Miał gęste futerko w odcieniach granatu i czerni, a odwłok biały jak śnieg. Hex, bo tak właśnie nazywano tego equliańskiego trzmiela, pobzykiwał z dość charakterystycznym akcentem.

– Bzzt-Bzzt. Bzzt-bzzt.

Choć dla postronnych brzmiało to jak zwykłe buczenie, Dwen znał Hexa zbyt długo, by nie rozumieć go doskonale.

– To tylko przerośnięty Galias, dodatkowo w stanie hibernacji, nie powinno zejść im więcej niż trzy kwadranse – odpowiedział na zadane przez trzmiela pytanie.

– Bzzt-Bzzt.

– Jeśli masz rację, i faktycznie zabalowali... – Dwen zmrużył oczy. – To polecę po pensjach.

Alarm rozdarł powietrze w sali, a wskaźniki bezpieczeństwa na panelu kontrolnym zmieniły kolor na czerwony. Sygnał był jasny: Mieli gości. Nieliczna ochrona uniosła broń i wycelowała ją w ramę portalu. W ruchach ochroniarzy była pewność i skupienie. Dla nich to była tylko rutyna.

Iskry przebiegły po ramie portalu i pojawiło się przejście, jakby sama struktura świata została rozcięta. W powietrzu czuć było zapach ozonu, a do środka wpadł podmuch lodowatego wiatru.

Pierwsi przeszli łowcy – elitarna jednostka IBE, odpowiedzialna za pozyskiwanie okazów z najróżniejszych zakątków wieloświata. Ich białe, technomagiczne kombinezony były pokryte intensywnie topniejącym szronem. Za nimi sunęła platforma grawitacyjna z nieprzytomnym Galiasem. Stwór był związany i otoczony polem stazy, na wypadek, gdyby się przebudził.

Następny szedł Kosa, pewnym, spokojnym krokiem, jak ktoś, kto zna to miejsce na pamięć. Jego długie, brązowe włosy lekko falowały przy ruchu, a heterochromia – jedno oko zielone, drugie bursztynowe – błyszczała w świetle sali. Blizna na lewej stronie twarzy nadawała mu surowego wyrazu, ale uśmiech, który rzucił w stronę ochroniarzy, był łagodny i pełen ironii.

Za nim szedł Kasor – blondyn o dość długich włosach ułożonych w artystyczny nieład, które zdawały się mówić, że ma gdzieś porządek i reguły. Jego turkusowe oczy błyszczały lekko rozbawieniem, a postawa – nonszalancka i lekka – przypominała młodego szlachcica błąkającego się po dworze bez większych trosk. Lekkoduch z natury, który jednak potrafił odnaleźć się w każdej sytuacji.

Ich magiczne płaszcze nawet nie drgnęły od chłodu, który jeszcze przed chwilą otaczał ich po drugiej stronie. Portal zamknął się za nimi z cichym syknięciem.

Kapitan łowców zasalutował Dwenowi, po czym przystąpił do raportu.

– Szefie, przywieźliśmy ze sobą zabezpieczonego i w pełni zdrowego Galiasa. Najmocniej przepraszam za opóźnienia, oględziny trochę zajęły, a położenie go na platformie do najprostszych nie należało.

Starszy naukowiec podszedł do platformy i zaczął oglądać Galiasa.

– Cudny okaz, naprawdę wspaniały. Świetnie się spisaliście, należy się premia. Zabierzcie go do laboratorium na poziomie minus trzy.

Nieopodal dwójka obieżysferów zaczęła rozmowę.

– Co się tak rozglądasz, Kasor? Pierwszy raz w instytucie? – zagadnął Entiri.

– Może i jestem obieżysferem kawał czasu, ale dopiero niedawno trafiłem na Equlis. W IBE jestem pierwszy raz, wspaniałe miejsce. – Kasor z podziwu znowu zgubił swój artystyczny styl.

– Ściślej rzecz ujmując – wtrącił się Dwen – to EIBB, czyli Equliański Instytut Badań Biologicznych... Tylko że jakiś debil stwierdził, że IBE brzmi lepiej, i tak już zostało.

– Dwen, stary zrzędo, miło cię znowu widzieć – przywitał się Kosa z uśmiechem. – Poznaj Kasora, wędrownego poetę, który poinformował mnie o Galisie i... co ja widzę... Nie wiedziałem, że przyjmujecie trzmiele na staż.

Kasor skinął lekko głową w stronę Dwena, a ten odwzajemnił gest z krótkim uśmiechem.

– Bo nie przyjmujemy... oficjalnie. To Hex, mój trzmiel. Musiałem go wziąć ze sobą, bo jak wczoraj wróciłem do domu po dwutygodniowej nieobecności, to odkryłem, że skubany zrobił jakieś pół litra cyjanowodoru w mojej piwnicy.

– Ale na co trzmielowi pół litra cyjanowodoru? – zapytał zdziwiony Kasor.

– Bzzt-Bzzt.

– Jak ci kurwa dam pestycyd! – rzucił zirytowany Dwen, po czym wziął głęboki oddech. – Z drugiej strony, dzięki temu nie muszę szukać nowego chemika. Hex się nada.

– Bzzt-Bzz Bzzt! – Trzmiel wesoło zatańczył w powietrzu.

– Już się tak nie unoś, to, że dostałeś pracę w IBE, nie oznacza, że nie zastąpię cię, jak zaczniesz przeszkadzać – warknął Dwen.

– Bzzt-Bzzt – odparł Hex, siadając na ramieniu naukowca.

– Tak trzymaj. – Dwen odwrócił się w stronę dwójki Obieżysferów. – A co u was? Macie jeszcze jakieś sprawy, czy...

– Nie, jak tylko przejdziemy pełną dekontaminację, to będziemy się zbierać – odrzekł Kosa, spoglądając na Kasora. – No chyba, że chcesz pozwiedzać IBE, wtedy mogę zaczekać.

– Hmm... nie, zwiedzanie tak intrygującej placówki powinno poczekać na moment, kiedy będę w stanie w pełni zanurzyć się w jego urokach. Teraz wciąż czuję echa emocji z polowania, chciałbym się odprężyć... i dowiedzieć więcej o Equlis – Kasor zerknął na Entiriego i dodał: – Masz jakąś propozycję na relaks?

Kosa potarł podbródek, zastanawiając się przez chwilę, po czym pstryknął palcami.

– W takim razie co powiesz na wypad na lody? Znam świetną lodziarnię w Ignis.

– Lody? Kiedy jeszcze chwilę temu walczyliśmy z bestią na lodowym pustkowiu? Brzmi jak interesująca koncepcja, prowadź.

Po szybkiej, rutynowej dekontaminacji i badaniu pod kątem chorób Entiri i Kasor wyszli z instytutu prosto w objęcia upalnej pustyni. Płaszcze, które wcześniej chroniły ich przed zimnem, teraz zaczynały im ciążyć z powodu gorąca. Z tego powodu Entiri sięgnął do pokrowca zawieszonego przy talii i wyjął z niego kartę z wypisanym zaklęciem portalu. Przejście rozbłysło i otworzyło się.

– Zaraz... Skoro mógłbyś ruchem dłoni stworzyć portal, to dlaczego wyszliśmy z instytutu? – Kasor był wyraźnie zdziwiony zachowaniem towarzysza.

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, instytut jest otoczony polem blokującym – tylko osoby z zgodą IBE mogą tak po prostu otworzyć portal. Reszta musi korzystać z ramy, a ja nie chciałem się prosić. Po drugie, kultura obiezysferów nakazuje traktować otwieranie portali do i z budynków jako pewien nietakt, chyba że to poważna sytuacja – wtedy nikogo to nie obchodzi.

Dwójka Obieżysferów przeszła przez rozświetlony portal.


Ignis przywitało ich znajomym chłodem. Śnieg leżał równą warstwą na dachach domów zbudowanych z różnych gatunków drewna, choć zdecydowanie dominowało jasne, charakterystyczne drewno nurenowe — cenione za odporność na mróz, grzyby i czas. Każda z chat wyglądała niczym wyciągnięta z kart powieści. Ściany pokrywały misternie snycerskie zdobienia, sprawiające wrażenie, jakby nie były to zwykłe domostwa, lecz małe dzieła sztuki. Odśnieżona, brukowana ulica, wzdłuż której w równych odstępach stały rzeźbione latarnie, rzucające przyjemny, pomarańczowy blask, dopełniała baśniowego wizerunku miasta.

Kasor rozglądał się dookoła. Dusza artysty poruszona była tak mocno, że w myślach układał już poemat o zapierającym dech w piersiach pięknie tego miejsca.

– To jest... przepiękne. Naprawdę nie spodziewałem się, że takie miasto może istnieć poza legendami.

– Tak, Ignis ma swój urok. To jedno z tych miejsc, które dokładnie wiedzą, czym chcą być. Choć nie zawsze tak było. – Kosa uśmiechnął się delikatnie, jakby do wspomnienia.

– Rozwiniesz temat?

– W dawnych czasach, jeszcze przed wojną bogów, Ignis było pustynnym miastem. Gdy przejęliśmy Equlis, postanowiliśmy zachować jego nazwę. Obecnie otacza je lodowa pustynia, gdzie nieustannie szaleją zamiecie.

Kasor ponownie rozejrzał się dookoła, próbując dostrzec choćby ślad szalejącej wichury.
– Nie widzę żadnej zawiei – odparł. – Tylko przyjemny chłód.

– W samym mieście temperatura zawsze wynosi pięć stopni poniżej zera. Wystarczająco ciepło, by nie szczękać zębami, i na tyle chłodno, by zachować unikalny klimat tego miejsca. To zasługa bariery ochronnej otaczającej Ignis. Poza nią jest znacznie gorzej. – Entiri ruszył przed siebie. – Chodź, lodziarnia jest w centrum. Przed nami spory kawałek, a po drodze jest co oglądać.

Ruszyli w kierunku placu centralnego. Kasor chłonął każdy detal, zapach i dźwięk. Śnieg cicho skrzypiał pod butami, a sanie zaprzężone w konie przemykały raz po raz ulicą. Nieopodal grupka dzieci lepiła bałwana, a wśród nich krążył starzec z tacą kubków pełnych gorącego kakao. Wszystko składało się na obraz miejsca tak cudownego, że łatwo było zapomnieć o wszystkich trudnościach napotkanych do tej pory.

– Powiedz... celowo otworzyłeś portal na przedmieściach? – zagadnął Kasor.

– Oczywiście, że tak. Gdybym otworzył przejście przy lodziarni albo skorzystał z centrali portali w ratuszu Ignis, przeszedłbyś obok tego miasta jak obok obrazka. A to miasto trzeba poczuć... Drewno, dym i śnieg grają tu swoją melodię. Musisz się przejść, żeby ją usłyszeć i...

Puf!

Śnieżka uderzyła Kosę prosto między łopatki.

– ...i czasem musisz też dostać śnieżką od jakiegoś młokosa – dokończył zdanie bez cienia zaskoczenia.

Obrócili się powoli. Dzieci, na oko w wieku od ośmiu do dwunastu lat, stały w pełnej gotowości. W dłoniach trzymały już kolejne śniegowe kule. Na każdej twarzy malowało się wyzwanie.

– Kasor – powiedział Kosa z zadowoleniem i uśmiechem. – Lodziarnia poczeka. Mamy bitwę do wygrania.

Ruszyli.

Kasor padł za najbliższą ławkę, Kosa skrył się za drewnianym wózkiem ze słodkościami. Śnieg wzbił się w powietrze jak puchowe wybuchy. Dzieci piszczały, przerzucały kule z precyzją i zuchwałością mistrzów.

Kosa zaśmiał się. Długo. Takim śmiechem, którego dawno w nim nie było — nieskrępowanym, surowym, prostym.

W pewnym momencie śnieżna kula trafiła Kasora w kark. Ten odwrócił się i spojrzał na chłopaka, który posłał mu zuchwały uśmiech.

– Dobra... teraz to wojna.

Bitwa trwała dobre dziesięć minut. Ostatecznie padli obaj – pokonani, ale nie złamani. Zmęczeni, ale szczęśliwi.


Wtedy podszedł do nich starzec. Miał brodę szarą jak popiół i oczy, w których tlił się łagodny ogień — przypominały żar w kominku. Bez słowa podał im kubki z gorącym kakao. Palce Kasora natychmiast zaczęły się ogrzewać od ciepłego, kamionkowego naczynia.

– Entiri, nie widziałem cię tu od dwóch miesięcy – powiedział z uśmiechem, po czym dodał: – Kiedy się w końcu przeprowadzisz?

– Tarben, ty stary cwaniaku, widzę, że dalej roznosisz gorące kakao. A do Ignis nie zamierzam się przeprowadzać.

– Dlaczego? Przecież to takie wspaniałe miejsce – rzucił zdziwiony Kasor.

Entiri zamilkł na moment, po czym odpowiedział z powagą:

– Boję się, że gdybym zamieszkał w Ignis, to to miasto bardzo szybko by mi się znudziło. Kiedy wpadam tu raz na jakiś czas, nie mam takich obaw.

Zapadła cisza. Tarben odszedł, rozdając kakao innym. Kasor doskonale zrozumiał, co Kosa miał na myśli, więc nie skomentował. Siedzieli tak w milczeniu, popijając ciepłe, słodkie kakao, hojnie doprawione cynamonem.

Gdy skończyli pić, podeszli do Tarbena, żeby oddać kubki.

– Wpadnijcie za jakiś czas. Chciałbym widzieć więcej takich zaciekłych bitew na śnieżki – powiedział starzec, uśmiechając się od ucha do ucha.


Dalszy spacer do lodziarni odbył się już bez przystanków. Stali przed średniej wielkości lokalem, nad którym widniał szyld: „Smak Zimy.”

– No to jesteśmy. Stoisz przed absolutnie najlepszą lodziarnią w całym Equlis – oznajmił pewnie Kosa.

– Wygląda dość pusto – zauważył Kasor, zaglądając przez okno. – Jeśli jest taka dobra, dlaczego lokal nie pęka w szwach?

– Sekretem jest bardzo szybka obsługa.

Entiri otworzył drzwi. Rozległ się delikatny dźwięk dzwonka.

„Smak Zimy” był starym lokalem z duszą.

Na ścianach znajdowały się misternie rzeźbione motywy zimy — płatki śniegu, tańczące sylwetki, opowieści zaklęte w drewnie. Stoły były ręcznie rzeźbione, każdy inny, każdy z historią wypaloną w słojach.

Przy kominku leżały grube poduchy, w których można było się niemal zapaść. Ogień, wedle miejscowej legendy, miał nigdy nie zgasnąć.

Gdy spojrzało się w górę, odsłonięte belki stropowe ozdobione były szklanymi soplami — błękitnymi jak zamarznięte niebo o poranku.

Kontuar, również ze szkła, stylizowany był na skuty lodem; w jego wnętrzu dostrzec można było zatopione monety z innych światów oraz drobniutkie, prawdziwe płatki śniegu.

Obok stała chłodziarka z dziennymi smakami — dziś wyjątkowo obficie wypełniona wariacjami maliny.

Za kontuarem, przy samej ścianie, cicho pracowała maszyna do lodów włoskich.

– Witam w "Smaku Zimy", co podać?
Odezwała się stojąca za ladą kasjerka. Miała na oko dwadzieścia pięć lat, w jej zielonych oczach płonęła pasja, a długie włosy w kolorze zboża związane były w elegancki kok. Ubrana była dość swobodnie: biała koszula, dżinsowe spodnie i biały fartuszek. Na cienkim łańcuszku wokół szyi nosiła dyskretny medalik z wizerunkiem pióra splecionego z różą wiatrów. Przypięta do piersi plakietka nosiła napis:
„Anna, uczę się.”


Kasor wesoło rozglądał się po lokalu, podziwiając wnętrze, a Kosa podszedł do lady.

– Witaj. Nowa ekspedientka w Smaku Zimy? Skoro się uczysz, to postaram się ostro... Co tam dzisiaj w specjałach? – zapytał Entiri, opierając się lekko o kontuar.

– Dwa dni temu mieliśmy dużą dostawę malin, więc wokół tego smaku orbitują dziś lody w gałkach. A jeśli chodzi o coś bardziej wyjątkowego... – Anna pochyliła się w stronę rozmówcy i ściszyła głos: – Mamy Kahilijskie Kawowe.

Entiri zdębiał, zamrugał kilka razy.

– Nie gadaj... Kahilijskie? Jak? Kiedy? – Kosa nie mógł wyjść ze zdziwienia.

– Jakieś dwa dni temu w końcu przywieźli odpowiedni automat. Ponoć ciężko go było dostać.

– Po ile? ...Zresztą, nieważne. Dużego Kahilijskiego Kawowego poproszę.

Anna zniknęła na zapleczu i po minucie wróciła z dużym, lekko skręconym lodem w rożku. Podała go od razu Entiriemu.

– Dwadzieścia equliańskich.

Kosa bez słowa położył na blacie trzy złote monety. Każda miała wybitą dziesiątkę.

– Reszty nie trzeba. Kahilijskie Kawowe... jak mi tego brakowało.

Kasor podszedł do lady i zamówił porcję lodów malinowo-borówkowych.

Anna wróciła na swoje miejsce za kontuarem i sięgnęła po książkę. Na okładce widniał tytuł: Mój Obieżysfer jest debilem.

Dwójka Obieżysferów rozsiadła się wygodnie w pufach przy kominku.

– Swoją drogą, Kasor, masz gdzie spać? – zapytał mimochodem Entiri, liżąc z zadowoleniem lodowego rożka.

– Obecnie zatrzymuję się w karczmie "Pod Pijanym Szczurem". Niska cena, a i pokój dość dobry.

– Zamierzasz szukać czegoś na stałe?

– Chciałbym, ale wątpię, żebym łatwo zarobił na coś porządnego – przyznał Kasor z lekkim westchnieniem.

– Jesteś w Equlis – tutaj zarabianie to żadna sztuka. Wystarczy, że przejdziesz się po dzielnicy handlowej w Kantarii. Znaleźć dobrze płatny kontrakt za błahostkę to tam codzienność. Serio, wiem co mówię – pewnego dnia pomagałem się dogadać dwóm kupcom. Szło o kilkanaście tysięcy Equliańskich, więc kontrakt spory. Skapnęło mi wtedy dwa procent, a nawet biegać za bardzo nie musiałem.

– To tutaj takie proste? – Kasor spojrzał z niedowierzaniem.

– Oczywiście. Liczba wymiarów zmierza do nieskończoności, więc i surowców nie brakuje. Większość ludzi kręci tu biznesy dla samej frajdy. Zresztą, zaraz zobaczysz. – Entiri odwrócił się w stronę lady i zawołał:
– Anno, pracujesz tu, bo musisz, czy dlatego, że chcesz?

Anna podniosła wzrok znad książki, spojrzała na niego z powagą i powiedziała:
– Pracuję tu, bo wolę, kiedy ludzie spierają się o polewę, a nie jurysdykcję. – I już była z powrotem przy książce. 

– Widzisz? – Kosa westchnął i wrócił do tematu. – Możesz też spróbować szczęścia w dzielnicy portowej Kantarii. Czasem trafisz na kogoś, kto zaraz ma wylot z Equlis i próbuje się pozbyć kontenera z towarem. Taki ktoś chętnie odda go za bezcen.

– Czyli mówisz, że wystarczy przypadkiem kupić kontener towaru i zostaję bogaczem?

– W Equlis? Brzmi jak zwykła środa. – Kosa parsknął śmiechem i oblizał rożek.

Ogień w kominku trzaskał wesoło, jakby sam potwierdzał tę absurdalną logikę.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 8

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 4

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 3