Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 2
Entiri wyszedł z portalu i stanął w centrali Zeilanu – niegdyś dumnej stolicy Erutil, dziś pustej skorupie po czymś, co kiedyś działało.
Sala była w opłakanym stanie. Dziury w ścianach, gruz, pył, roztrzaskane szkło. Każdy krok dudnił echem pustki. W kilku miejscach walały się uszkodzone urządzenia elektroniczne i porzucone kubki, jakby ktoś wyszedł tylko na chwilę.
Entiri wciągnął głęboko powietrze. Mieszanina pyłu, starego betonu i resztek dymu – jakby powietrze wciąż pamiętało wybuchy.
Zdjął z pleców karabinek i automatycznie sprawdził magazynek. Ręce działały same – stary nawyk przed wejściem w nieznane.
Wyszedł na zewnątrz.
Plac przed budynkiem był przestronny, otoczony ceglanym murem, który dawno przestał pełnić swoją funkcję. Główna brama jawiła się teraz jako kupa poskręcanych stalowych prętów. Trzy głębokie leje po bombach dopełniały obrazu – niegdyś dumny plac wyglądał teraz jak nagrobek czegoś większego.
Ruszył przed siebie pewnym krokiem – z pozoru wyluzowany, w rzeczywistości w stanie pełnej gotowości. Przebiegł przez plac, dotarł do resztek bramy i przywarł plecami do murowanego słupka. Ostrożnie wyjrzał na ulicę.
Z prawej czysto. Z lewej... stoi sobie taki. Na końcu ulicy.
Szara skóra, bruzdy na nogach i rękach, pierwsze oznaki gnicia, ślini się intensywnie. Typowy przykład patologicznej agresji zwłok. Umysł każe myśleć, że to zwykłe zombie. Doświadczenie pyta, czy nie czuję się przypadkiem zbyt pewnie.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, przymierzył się do strzału... i opuścił broń.
Prosto byłoby ściągnąć tego umarlaka. Ale to nie moje podwórko i nie wiem nic o tych truposzach. Najpierw pogadam z Haselm... jak już go znajdę.
Sprint do pobliskiego zaułka i schody pożarowe na dach. Nie chciał pozostawać na widoku dłużej, niż to konieczne. Pomimo szybkiego tempa starał się zachować ciszę. Sprawdzanie, jak czujny słuch mają te zwłoki, to zły pomysł.
Z lunetą obejrzał okolicę. Trochę zombie tu i tam, raczej małe zagęszczenie. Potem spojrzał na dach pobliskiego bloku mieszkalnego – na maszcie powiewała czarna flaga z białą czaszką. Znak rozpoznawczy sekcji Z. Prawdziwi specjaliści od walki i przetrwania na terenach apokalipsy zombie.
Dobra, to niedaleko. Znając tych maniaków survivalu, mają jakąś wygodną drogę do obozu. Pytanie tylko: którędy?
Po chwili dostrzegł ścieżkę – ledwie widoczną. Widział jedną kładkę rozłożoną między dwoma dachami. Reszta budynków była na tyle blisko siebie, że skakanie było bezpieczne.
Sam blok wyglądał zwyczajnie: klocek z wielkiej płyty, płaski dach, maksymalna liczba mieszkań. Każda cywilizacja buduje kiedyś coś takiego. Co ciekawe, to absolutnie najlepszy typ budynku na prowizoryczną bazę. Wystarczy zawalić klatkę schodową między parterem a pierwszym piętrem i już – wszystkie wyższe piętra są do pełnej dyspozycji.
Po kilku skokach i krótkim marszu Kosa znalazł się na dachu osiedlowego sklepiku, tuż przy bloku. Musieli go widzieć, jak szedł. Z okna na trzecim piętrze zwisała sznurowa drabinka. Wdrapał się bez wahania.
Nie martwił się przyjęciem – Sekcję Z znał od lat. Nawet trenował paru obecnych członków.
Zeskoczył z framugi okna na podłogę i rozejrzał się. Drewniane szafki, które widziały lepsze czasy, zmywak, kuchenka… i celujący w niego strażnik. No tak, kuchnia.
Wartownik wyglądał młodo – góra dwadzieścia lat. Ale wygląd niczego nie znaczy. Ktoś kiedyś stwierdził, że Entiri wygląda jakby uciekł z ostatniej lekcji z liceum. Tego chłopaka nie znał. Pewnie nowy narybek.
Strażnikowi lekko drżały ręce, kiedy opuszczał broń.
– Wiedzieliśmy, że generał przyśle kogoś doświadczonego... ale nie sądziłem, że to będzie pan.
– Na pana trzeba mieć czas i pieniądze. Poza tym nie jestem aż tak stary – odparł z uśmiechem Kosa.
Z boku podszedł drugi wartownik, zwinął drabinkę i zamknął okno.
– Jeszcze ciebie nam tu brakowało, Entiri.
– Zarkis, stary draniu, jak tam wnuki? Gerum wysłał mnie, bo gdzieś wam się zapodział oddział badawczy. Mam po was posprzątać.
Zarkis był postawnym mężczyzną, wyglądającym na co najmniej pięćdziesiątkę. W rzeczywistości był znacznie starszy. W twardych rysach jego twarzy widać było doświadczenie, a w oczach niegasnący płomień.
– A nie przysłali cię przypadkiem, żeby pomóc naszym inżynierom w podnoszeniu komfortu życia w bazie? Nawet magiczna lodówka nie działa na tym zadupiu – marudził.
– Jeśli działanie lodówki okaże się być esencjonalną częścią rozwiązywania tutejszych tajemnic, to czemu nie?
Obaj parsknęli śmiechem jak starzy znajomi. Młody wartownik nie bardzo wiedział, jak ma zareagować.
– Pułkownik Hasel chciał, abym zaprowadził pan… ciebie, na dach. Chce przekazać informacje – powiedział, gdy tamci się uspokoili.
– Rozluźnij się trochę, młody – Kosa poklepał go po ramieniu. – Jeśli będziesz spięty i w pełnej gotowości obok mnie, nie starczy ci sił na pozostałe obowiązki. Chodźmy.
Wnętrze bloku było zadbane. Uprzątnięte klatki schodowe i mieszkania. Każde pomieszczenie miało swoje zastosowanie – sypialnie, kuchnie, warsztaty, magazyny. Innymi słowy: wszystko, co potrzebne do sprawnego działania bazy, nawet tymczasowej.
Kosa ruszył za młodym wartownikiem na dach. Szybki spacerek – ledwie siedem pięter, potem jeszcze schody techniczne. Tutaj zagęszczenie ludzi było chyba największe. Dach stanowił idealny punkt obserwacyjny. Żołnierze badali ulice, notowali pozycje i ruchy zombie, nanosili poprawki na plan miasta. Któryś z chłopaków brzdąkał spokojną melodię na gitarze.
Hasel stał przy barierce, oparty o nią, patrzył w dal.
Pułkownik miał jasną skórę i długie uszy – w końcu był elfem. Długie blond włosy spływały mu po barkach, podkreślając czerń munduru sekcji Z.
Kosa podszedł i oparł się obok.
– Haselu, co widzą oczy elfa? – zażartował.
– Że znowu naoglądałeś się Dwóch Wież – odparł ponuro, po czym dodał: – Takie opuszczone miasta widziałem już tyle razy, że nie powinno to robić na mnie wrażenia. A mimo to… ten widok mnie urzeka.
Entiri odwrócił się, oparł o barierkę plecami i zapalił papierosa.
– Jak wygląda sytuacja? Widziałem kilka grupek zombie tu i tam, ale wygląda dość spokojnie.
– Normalnie bym się zgodził… ale tej sytuacji daleko do normalności. Jak dotąd zombie zaatakowały nas tylko dwa razy – i nie zachowywały się jak powłóczące nogami zwłoki, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
Hasel zamilkł, pogrążony w myślach. Nagłe ucięcie rozmowy, by zatopić się w rozważaniach, było jego znakiem rozpoznawczym. Stali tak przez kilka sekund, aż w końcu Entiri przełamał ciszę:
– Wiem, zamyśliłeś się. Spodobało ci się to. Ale nie zamyślaj się jeszcze raz, co?
– Tak, wybacz… Przy pierwszym ataku było dość zwyczajnie. Masa truposzy, ale poruszali się zaskakująco... logicznie. Nie tłoczyli się, nie wpadali na siebie. Próbowały sforsować drzwi do bloku. Przy drugim podejściu były bardziej skoordynowane. Odpuściły sobie drzwi i próbowały wejść po kablu od piorunochronu. Tylko że pięć zaczęło się wspinać na raz, więc przewód się urwał. Od tamtej pory trzymają się z dala od budynku – wolą łapać nasze grupy zwiadowcze.
– Brzmi tak, jakby się uczyły. Kontynuuj.
– Też do tego doszedłem. Dlatego większość działa teraz na własną rękę. Jak się domyślasz, wojskowe doświadczenie przeszkadza w takich warunkach. w końcu nie chcemy uczyć ich za dużo.
– W takim razie też się ograniczę ze sztuczkami – rzucił z niezadowoleniem. – Jesteś pewien, że się uczą?
– Dwa dni temu grupa Alfa wróciła z informacją, że zombie zaczęły się zbierać wokół sklepów i magazynów żywności. Zupełnie jakby próbowały nas odciąć od zaopatrzenia i...
– Gę!
Ich rozmowę przerwała gęś. Podeszła do nich żądając uwagi. Zwierzę nie wyglądało zbyt świeżo – lekko nadgniła, z czerwonymi ślepiami i szarym pierzem. Tuż za nią krok w krok podążał wartownik, trzymając ją cały czas na muszce.
– Dobra… o co chodzi z tą gęsią? – Kosa wyraźnie się tego nie spodziewał.
– Gę! – Gęś też wyglądała na zdziwioną.
– Właśnie w tym rzecz, że nie do końca wiemy. Po pierwszym ataku wysłałem grupę Beta, żeby poszukali oddziału IBE. Zastali tylko opuszczony obóz i szwendającą się po nim gęś. Co ciekawe – nie była agresywna.
– Gę! – Zupełnie jakby wiedziała, że o niej mowa.
– I stwierdzili, że dobrym pomysłem będzie przyprowadzić do bazy – na oko – nieumarłą gęś?
– Geeę! – Gęś odebrała to personalnie.
– Sama za nimi poszła. Kiedy nie chcieli jej wpuścić – wleciała na dach.
– Gę! – Tak było, nie zmyśla.
– Jest z niej jakiś pożytek?
– Gę! – Nie za dużo byś chciał?
– Jakieś pół godziny przed drugim atakiem zaczęła drzeć się jak opętana. Stwierdziłem, że nada się jako system wczesnego ostrzegania. Wartownik ma rozkaz strzelać, jeśli spróbuje kogoś ugryźć.
– Gę! – Gęś dumnie wypięła pierś. „Jestem przydatna” – zdawała się mówić jej poza.
Kosa westchnął głęboko.
– Ciekawe, czy ten dzień może być jeszcze dziwniejszy. Wracając – ruszam w miasto szukać ekipy badawczej. Dostanę jakiegoś przewodnika?
– Gę! – Przestańcie mnie ignorować!
– Przydzielę ci Zika. To nasz najlepszy zwiadowca i chciałbym od niego odpocząć. Jak wiesz – nie przepadam za tym trzmielem. Pewnie buja się teraz w hamaku w którymś z mieszkań na siódmym piętrze.
– Geeę! – A ja mogę dostać hamaczek?
– Gdyby nie była zombie, pewnie przerobiłbym ją na coś duszonego z czosnkiem – westchnął Kosa. – Co Zik robi na tej wyprawie? Nie należy do sekcji Z.
Gęś syknęła ostro i nastroszyła pióra, jakby chciała powiedzieć: „Chyba cię pogęgało.”
– Sam się wkręcił. Zasłonił się zbieraniem pyłku z jakiejś rzadkiej rośliny, co rośnie tylko na przedmieściach Zeilanu.
– Tak, to brzmi jak Zik. Mam nadzieję, że już ją znalazł, bo inaczej będzie chciał nadkładać drogi – mruknął Kosa.
– I tak nadłożysz. Skoro idziesz szukać – bądźmy szczerzy – nieśmiertelników oddziału IBE, to po drodze zajrzysz do grupy Delta.
Hasel wyjął z kieszeni kartkę i długopis. Napisał coś zgrabnym pismem, złożył na cztery i podał Kosie.
– Delta powinna obozować jakieś pięć kilometrów na północ stąd. Przekażesz im te rozkazy.
– Serio? Czy ja ci wyglądam na bohatera gry RPG?
– Nie marudź. Badacze rozstawili się obozem na północy. Delta jest po drodze. Ruszaj, zanim zastanie cię noc.
– Tak, tak, zrobi się. Mam tylko nadzieję, że jak wrócę, obóz będzie jeszcze stał.
– Spokojnie. Nigdzie się nie wybieramy – Hasel spojrzał na gęś. – Ja i gęś wszystkiego dopilnujemy.
– Gę gę geeę! – Gęś znowu się zjerzyła. Tym razem bardziej nerwowo.
Kosa parsknął cicho i ruszył w stronę klatki schodowej.
Klatka schodowa na siódmym piętrze wyglądała normalnie, zapach też był ten sam.
Zmieniło się to jednak po otwarciu drzwi do pierwszego mieszkania z brzegu.
Cebula, bulion… – Odetchnął głęboko. – Bez wątpienia rosół. Prawdopodobnie na kostkach rosołowych.
W kuchni rozstawiono dużą kuchenkę turystyczną, na której stał osiemdziesięciolitrowy garnek. W pokoju po drugiej stronie korytarza piętrzyły się konserwy, przyprawy, butelki z wodą. Kuchnia polowa.
Przy garze kręciła się energicznie kobieta, wyglądająca na trzydzieści pięć lat. Miała krótkie rude włosy i – gdyby nie paskudna blizna na szyi – mogłaby robić za modelkę. Sinia, bo tak ją tu nazywano, była człowiekiem renesansu sekcji Z: specjalistką od materiałów wybuchowych, medykiem, rusznikarzem. Śpiewa, tańczy i maluje, daje w mordę – i, jak się okazuje, potrafi też gotować. Zauważyła Entiriego, kiedy wszedł do kuchni.
– Proszę, proszę… Kogo nam tu wiatry Afaru przywiały. Mój ulubiony plecojeb.
– Sinia… Od kiedy ty gotujesz? I dlaczego akurat rosół?
– Od kiedy nasz kucharz ruszył na zwiad z Alfą. Dostałam cały karton kostek rosołowych, więc będą żreć rosół. Jak znajdą koncentrat pomidorowy, to zrobię pomidorową.
– Mhm… Widziałaś gdzieś Zika?
Sinia wskazała palcem na hamaczek zawieszony nad oknem.
– Buja się w swoim hamaczku. Mam szczerą nadzieję, że go zabierzesz, bo podkrada mi landrynki. Teraz chyba śpi. Nie bądź delikatny przy budzeniu.
Kosa wspiął się na krzesło przy oknie i szturchnął hamaczek. Zik wypadł z niego z gracją telefonu wypadającego z kieszeni. Na szczęście zdążył się obudzić i zamachnąć skrzydłami, dzięki czemu nie grzmotnął w stół. Podleciał do Entiriego i zawisł przed jego twarzą, głośno bzycząc.
– Bzz bzz bzzt – bzzt.
<<Kosa, nie wiesz, że zwiadowców się nie budzi tak nagle? Co ty sobie myślisz?>>
– Nie marudź, mogłem to zrobić brutalniej. Wybieram się do grupy Delta, żeby przekazać rozkazy. A po tym będę szukał oddziału IBE. Hasel przydzielił cię jako mojego przewodnika.
– Bzz bzz bzz.
<<Nigdzie nie idę. Mam dzisiaj wolne. A poza tym, co bym z tego miał?>>
– To, że Sinia nie pieprznie cię chochlą za kradzież landrynek.
Sinia tylko pokiwała głową z zadowoleniem.
– Bzz bzz?
<<Kiedy ruszamy?>>
– Przedwczoraj. Chodź. – Kosa ruszył w kierunku trzeciego piętra, nawet się nie oglądając.
Szybki spacerek na trzecie, wyjście przez okno na dach osiedlowego sklepiku.
– Dobra, dalej ty prowadzisz. Ja nie znam tego terenu. – powiedział, odbezpieczając broń.
Trzmiel ruszył pewnie przed siebie – najpierw dachami, aż dotarli do głównej ulicy. Kosa podążał za nim. W takich chwilach przypominał sobie, że Zik ma w zwyczaju narzucać mordercze tempo – ale Entiri dawał radę.
Nie dało się przejść nad ulicą po dachach. Kosa zszedł więc po schodach pożarowych i pobiegł za trzmielem, który po prostu zleciał w dół. Plusy bycia owadem.
– Przewidujesz jakieś kłopoty po drodze? – rzucił pytanie w biegu.
– Bzz bzz.
<<Żadnych. Dotrzemy do Delty bez problemu.>>
– Serio?
– Bzzt – bzzt bzz.
<<Serio. Truposze nie atakują owadów.>>
– Ha ha. Bardzo się uśmiałem. A tak na s–
Huk wystrzału przerwał mu w pół słowa. Roztrzaskała się witryna pobliskiego sklepu z bronią. Kula świsnęła mu nad uchem.
W środku stał truposz z pistoletem w ręku. Trzymał go nieporadnie, z trudem celując – jakby dopiero uczył się używać broni.
Kosa zadziałał instynktownie. Wyćwiczonym ruchem wycelował i strzelił. Karabinek plunął ogniem, a trafienie w głowę posłało agresora na podłogę.
– Coś za szybko się uczą – mruknął Entiri.
Już miał podejść do sklepu, by obejrzeć zwłoki, gdy usłyszał…
Ryk dziesiątek gardeł.
Jedno zombie z bronią wystarczyło, by ściągnąć im na głowy całą hordę. A może… właśnie o to chodziło?
– No po prostu świetnie – mruknął cicho. Palec sam powędrował na spust.
Komentarze
Prześlij komentarz