Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 6

 



Wchodzili w szyku.
Maska za maską, broń gotowa. Zaklęcie Kosy rozproszyło mrok, odsłaniając zaskakująco dobrze zachowaną recepcję.

Dopiero wewnątrz budynku widać było, jak mocno drzewo wrosło w jego strukturę. Gałęzie przebijały ściany działowe, a filary i mury oplatały cienkie, żywe korzenie. Wszystko przypominało tunel wyrastający z ciała martwej architektury.

W warstwie kurzu i pyłku zalegającej na podłodze widać było ślady stóp.
Myszka przykucnął, by się im przyjrzeć.

– Zdecydowanie buty wojskowe. Szli w szyku. Po liczbie odcisków... pięciu, może sześciu.

– Bzz bzz bzz?
<<Nie powinno być ich ośmiu?>>

– Dwóch najpewniej zostawili na czatach przy wejściu. Sam bym tak zrobił, ale przy tym pyłku to słaby pomysł – wyjaśnił Kosa.

– Tu powietrze jest znacznie czystsze. Na zewnątrz filtry wysiadałyby o wiele szybciej – dodał Płomyczek.

Recepcja nie wyróżniała się niczym szczególnym – kontuar, kilka szafek na dokumenty, w większości pustych. Wyglądało na to, że placówka już dawno przeszła cyfryzację, a papierowa dokumentacja ograniczała się do ewidencji ruchu osobowego. Według notatek z bazy, obiekt był ściśle strzeżony i objęty surowymi procedurami bezpieczeństwa.

Kosa wszedł za ladę i zaczął przeszukiwać szuflady, szukając wpisów sprzed trzech tygodni. W jednej z nich znalazł coś.

– Mam raport z dziewiątego maja. Na liście odwiedzających widnieje Darian Vorek, główny inżynier z Instytutu Zaawansowanych Technologii Energetycznych: IZTE. Wszedł około drugiej w nocy – na spotkanie z doktor Tareyą Nivell. Projekt: „Sejf Gai”.

– Kto normalny przychodzi do laboratorium botanicznego o takiej porze? – mruknął Płomyczek.

– Ktoś, kto ma coś do ukrycia. Mamy trop. Idziemy do części biurowej –trzeba poszukać wzmianek o projekcie – rzuciła Sopelek.

– Możemy nic nie znaleźć. Cyfryzacja zrobiła swoje, a wszystkie dyski pewnie poszły z dymem przez anomalie – zauważyła Zajączek.

– Najważniejsze rzeczy i tak zapisuje się na papierze. Może będziemy mieli farta – podsumował Kosa.

Na końcu recepcji czekały dwie pary drzwi. Te po lewej prowadziły na klatkę schodową, te na wprost –do biura, którego ściana pękła pod naporem grubego konaru.

Sopelek delikatnie uchyliła drzwi. W środku panował chaos: powywracane biurka, porozrzucane dokumenty i części komputerów. Ściany oplatała sieć gałęzi i korzeni, a przez ogromną dziurę w podłodze wyrastały ich kolejne sploty. Sekcja biurowa wyglądała na strawioną przez coś, co nie znało pojęcia architektonicznego porządku.

Weszli ostrożnie, z bronią gotową. Nie łudzili się –broń palna raczej nie pomoże w starciu z żywą florą, ale nikt nie wiedział, co jeszcze kryje się w środku.

Rozproszyli się po sali i zaczęli przeglądać to, co ocalało. Faktury, rozliczenia, mało istotne raporty badawcze. Piętnaście minut szukania nie przyniosło niczego związanego z interesującym ich tematem.

– Filtry się jeszcze trzymają, nie musimy się rozdzielać. Idziemy na piętro czy do piwnicy? – zapytał Myszka.

– Jak kocham rośliny, to nie zamierzam wchodzić do miejsca, z którego to cholerstwo wyrosło. Proponuję archiwa – rzuciła Zajączek.

– Może coś zostało w sekcji badań ogólnych. Jeśli nie, archiwa. I tak nie chcę schodzić do piwnicy bez solidnej dawki herbicydu – mruknął Kosa.

Reszta oddziału przytaknęła. Wyszli i skierowali się na piętro. Klatka schodowa wyglądała prawie normalnie, z wyjątkiem kilku cienkich gałązek wijących się po ścianach. Najwyraźniej drzewo nie zainteresowało się tą częścią budynku.

Na górze zastali rozdzielający się korytarz. Po prawej –drzwi do archiwum, po lewej –do laboratorium.

Z doświadczenia wiedzieli, że pomieszczenia badawcze zazwyczaj oznaczały kłopoty. Postanowili więc najpierw sprawdzić archiwum.

Wnętrze wyglądało jak po przemarszu stada urzędników w amoku. Połamane regały, porozrzucane segregatory i kartki, odłamki szkła i porcelany. Archiwalny armagedon.

– Przeszukanie tego burdelu zajmie kilka miesięcy – westchnął Myszka.

Kosa spojrzał na Sopelek i Płomyczka. Ich wzrok nie pozostawiał wątpliwości. Zapadła chwila ciszy.

– Laboratorium – powiedzieli jednocześnie.

Na korytarzu Kosa sięgnął po klamkę drzwi do drugiej sali, ale Promyczek chwyciła go za rękę.

– Powoli i spokojnie. Coś tam jest… i chyba bardzo się boi.

Skinął głową i delikatnie uchylił drzwi.

Sala ogólnych badań botanicznych zajmowała większą część piętra. Przestronna, ze ściankami działowymi i równymi rzędami stołów. Na każdym z nich – zasuszone, obumarłe rośliny. Mimo to wnętrze wyglądało niemal jak gotowe na przyjście porannej zmiany laborantów.

Jedynym odstępstwem od tego porządku były gałęzie wijące się wzdłuż jednej ze ścian. Prowadziły do biurka na końcu sali –całkowicie oplecionego. Gałązki uformowały coś na kształt ptasiego gniazda, w samym jego centrum. Obok niego stał otwarty słoik.

– Zik, ty jesteś z nas najsłodszy, leć sprawdzić, co jest w tym gnieździe – powiedział Kosa.

– Bzz bzz.
<<Z tą blizną faktycznie powinieneś płacić ryjowe za rok z góry.>>

– Mam zaraz znaleźć packę na muchy, czy wystarczy gazeta? – odparł z uśmiechem.

Zik podleciał do gniazda i zajrzał do środka.

– Bzzt! Bzz.
<<To trzmiel! Przytomny.>>

Oddział niemal odruchowo się rozluźnił. Kosa opuścił broń, a Płomyczek sięgnął po miętówkę. Po chwili wszyscy stali już nad gniazdem.

– Bhz bhz?

– Szlag… Zik, możesz tłumaczyć? – zapytał Kosa.

–Bzz bzz. Bzz bzzt.
 <<Daj mi chwilę. To będzie trudne.>>

– Przecież obaj jesteście trzmielami. Gdzie tu problem? – zdziwił się Myszka.

– Bzz bzz, bzzt. Bzz bzzt.
<<On z północy, ja z południa, to trochę inny dialekt. Poza tym bełkocze.>>

Zik odwrócił się do swojego pobratymca.

–Bzz bzz bzz. Bzzt - bzzt.
<<Idź ty do trzmielopedy, niech ci naprawi aparat bzyczenia.>>

Trzmiel spojrzał na niego z taką intensywnością, że gdyby wzrok mógł zabijać, zwiadowca już by się staczał po stole. Po chwili lekko się obrócił i odsłonił połamane w kilku miejscach skrzydło.

– Ahh… – westchnęli jednocześnie członkowie zespołu.

– To spory problem. Z połamanym skrzydłem się nie dogadamy. Lecznicza magia? – zapytała Zajączek.

Kosa potrząsnął głową.
– Bez szans. Musiałbym się ponownie dostroić do burzy many. Co najmniej dwie godziny i żadnej gwarancji, że się uda.

– Nikogo nie zastanawia, że Equliański trzmiel siedzi sobie w gnieździe zrobionym z tego drzewa? Jak się tu w ogóle znalazł? – mruknął Płomyczek.

– Nieważne jak. Ważne, że z nami jest bezpieczny – powiedziała czule Promyczek i delikatnie wzięła go na ręce.

Trzmiel zaczął rytmicznie stukać nóżką o dłoń Promyczek. Powtarzalny rytm nie przypominał kodu literowego — raczej meldunek.

Promyczek zmarszczyła brwi.

– To nie Morse. Ale... zna ktoś ten system?

Sopelek wstrzymała oddech, patrząc na sekwencje.

– Kastijskie znaki sygnałowe. Taktyczne. Każdy wzór to komunikat. Mamy podręcznik w sztabie. Tłumaczę.

Trzmiel stuknął kolejną sekwencję.

– "Oddział IBE. Status: martwy. "

Druga sekwencja.

– "Ja: ocalały. Skrzydło: uszkodzone. Powód: kontakt z rośliną."

Trzecia:

– "Nieśmiertelniki: odzyskane. Lokalizacja: gniazdo."

Kosa sięgnął do środka. Jego palce natrafiły na zimny metal.

Wyjął pierwszy medalion. Jarzył się delikatnym, błękitnym światłem. Potem kolejny. I kolejny.
W sumie było ich osiem.

Gdy wyciągnął ostatni, reszta zespołu wstrzymała oddech.
To był nieśmiertelnik dowódcy.
Kryształ był matowy. Martwy.

– No to mamy problem – szepnął Doktorek.

Trzmiel znów zaczął rytmicznie uderzać nóżką.

– "Zakażenie: pyłek. Błąd: zignorowany. Konsekwencja: zombifikacja."

Trzmiel stuknął ostatnią sekwencję. – "Dokument. Ważne. Biurko."

– Tylko o które chodzi? Jest ich tutaj z piętnaście. – rzucił Myszka.

– No to lepiej weźmy się do roboty. – odpowiedział Kosa.

Zabrał się za przetrząsanie mebla z gniazdem na blacie.

Po dokładnym przeszukaniu biurka Entiri miał wątpliwości. Nie znalazł absolutnie nic. Postanowił podejść do tego z innej strony.
Szukał przycisków, wnęk, ukrytego mechanizmu – czegokolwiek, co mogło skrywać tajemnicę.
Nie mógł zapytać o podpowiedź. Trzmiel po wytupaniu ostatniej wiadomości usnął, więc Promyczek schowała go do kieszonki. Reszta ekipy rozeszła się po sali przeszukując inne biurka – niestety z podobnym efektem.

Kosa miał pewność, że z tym biurkiem jest coś nie tak, jednak nie widział co. Zupełnie jak dzisiaj rano w sklepie, coś tak oczywistego, że aż niezauważalnego.
Po kolejnym dokładnym obejrzeniu biurka zrozumiał.
Pierwsza szuflada od góry. Dno było delikatnie jaśniejsze od ścianek.

Wyjął szufladę z biurka i odwrócił ją dnem do góry. Z szuflady wypadł kawałek deski oraz pojedyncza kartka papieru.

Papier był pożółkły, poplamiony atramentem i herbatą, jeden róg nadpalony. Pismo krzywe, chaotyczne. Wyglądał jak notatka szalonego botanika po grzybkach.

Z tego, co udało się Entiriemu rozszyfrować, projekt „Sejf Gai” zakładał stworzenie żywej rośliny o wysokiej odporności fizycznej, która oplatałaby obiekt oznaczony specjalnym markerem. Dosłownie – biologiczny sejf.
Projekt nigdy nie trafił do fazy testów. Powstał tylko jeden prototyp.

 I znając moje szczęście to właśnie on wyrasta z piwnicy.

Kosa zawołał pozostałych i pokazał im notkę. 
Sopelek podjęła decyzję: muszą zejść do piwnicy – ku wyraźnemu niezadowoleniu Zajączek.

– Ale po co tam schodzić? Odzyskaliśmy nieśmiertelniki, mamy trzmiela, możemy się stąd zbierać. Nie widzę sensu, żeby...

– Spotkanie Dariana Voreka z Tareyą Nivell dotyczyło tego drzewa – przerwała jej Sopelek. – Możliwe, że zostawili tam coś cennego.

– Nawet jeśli, to skąd pewność, że drzewo tak po prostu nam to odda?

– Bo przypilnowało, żeby trzmiel był bezpieczny.

– Jaki to niby argument?

– Wystarczający dla dowódcy. Schodzimy do piwnicy.

– Najpierw wymieńmy filtry. Za chwilę minie godzina, odkąd tu jesteśmy, i już ciężko się oddycha – rzucił Doktorek.

– Proponuję wyjść na zewnątrz, tam gdzie nie ma pyłku. Nie róbmy z siebie męczenników – mamy czas – dodał Kosa.

Reszta skinęła głowami.

***

Po wyjściu z laboratorium musieli przejść dwie ulice, pod wiatr, żeby upewnić się, że powietrze jest czyste. Dopiero wtedy zdjęli maski.

– Cudowne, świeże powietrze. To motywuje do dalszej pracy – rzucił Płomyczek.

– Zajączek, Doktorek – idziecie do galerii. Przygotujcie obóz na noc.

– Na pewno? W piwnicy może się wydarzyć sporo dziwnych rzeczy – zauważył Doktorek.

– Właśnie dlatego. Jeśli coś pójdzie nie tak, chcę mieć do czego wracać. A jeśli nie wrócimy w ciągu dwóch godzin –wracacie do głównego obozu z informacją, że cały oddział się zzombifikował.

***

W okrojonym składzie wrócili do budynku i ruszyli schodami w dół. Zik rozsiadł się wygodnie na ramieniu Promyczka.

– O co właściwie chodzi z Zikiem? Pracowaliśmy z nim kilka razy, ale nigdy nie spotkałem jego partnera – rzucił Myszka, idąc obok Kosy.

– Zik to trzmiel Zigarda Aselaina. Chłop jak góra, ale do rany przyłóż. Wołaliśmy na niego „delikatny gigant”. Zginął na Galhardzie – mieli przeprowadzić rekonesans, ale wszystko się posypało. Do dziś nie wiadomo dokładnie, co się tam wydarzyło.

– To było jeszcze przed nieśmiertelnikami?

– Nie. Zigard po prostu chciał się odrzodzić naturalnie, zacząć od nowa. Dlatego nie wziął nieśmiertelnika i zabronił wskrzeszania. Zik postanowił poczekać, aż jego partner znów trafi do Equlis. W końcu: „raz Obieżysfer, zawsze Obieżysfer”.

– Kiedy to było? I dlaczego działa solo?

– Piętnaście lat temu. A działa sam, bo nie znalazł drużyny, która uznałaby go za swojego.

Piwnica była przestronna. A raczej – byłaby, gdyby nie wszechobecne korzenie drzewa, które wyrastało na samym środku sali.

Drużyna zachowywała ostrożność. Niczego nie mogli być pewni. Istniała nawet możliwość, że drzewo uratowało trzmiela tylko po to, by zwabić ekipę ratunkową.

Na razie jednak było spokojnie. Sala nosiła ślady dewastacji: powywracane biurka, rozbite szkło, martwe rośliny. Na podłodze obok drzewa Kosa dostrzegł przezroczysty, podłużny pojemnik z warstwą zielonej gleby na spodzie.

Pojemnik IBE, przeznaczony do transportu roślin. Nie znaleźli żadnego takiego w obozie –więc ten musiał być ostatni. Kosa ostrożnie zbliżył się i podniósł go.

Drzewo zareagowało.

U jego rdzenia, wśród korzeni, coś było ukryte – szczelnie oplecione gałęziami. Po chwili roślina zaczęła to ostrożnie rozwijać.

Reszta drużyny podeszła bliżej.

Zielony kokon odsłonił niewielką szkatułkę – płaską, nieco większą od standardowego dysku SSD. Jej powierzchnia mieniła się czernią, czerwienią i błękitem, ułożonymi  chaotyczny wzór. Wyglądała pięknie.

– Drzewo chyba czuje ulgę… nie jestem pewna. Ale chce, żebyśmy ją wzięli – powiedziała cicho Promyczek.

– Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Ktoś wie, co to jest? – zapytał Myszka, podnosząc szkatułkę. – Cholera, ale ciężka. Ile to waży?

– Arkazjański metal. Ponad osiem razy gęstszy od ołowiu. Strzelam, że ponad trzydzieści kilo – odparł Kosa.

– Nie będziemy tego przecież tachać do bazy. Otwieram – rzucił Myszka, sięgając do wieczka.

– Nawet się nie waż – przerwała mu chłodnym tonem Sopelek. – Ten metal blokuje wszystko. Pole magnetyczne, promieniowanie, anomalie. Otworzysz i usmażysz wszystko, co jest w środku. Zj azuli kament. Giraj Equlis.

Zabrzmiało jak inny język, ale to tylko wrażenie. Kosa sięgnął za ucho i odpiął cienką zausznicę z niebieskim kryształem. Urządzenie tłumaczące – połączenie magii i technologii. Każdy Obieżysfer miał jedną. Obejrzał ją.

No tak. Anomalia ją usmażyła. I tak wytrzymała zaskakująco długo.

– Zausznice padły. Przechodzimy na operacyjny – powiedział zwięźle.

Język operacyjny był prosty, logiczny, łatwy do nauczenia. Sztucznie stworzony na potrzeby sytuacji awaryjnych. Każdy na kontrakcie rządowym musiał go znać.

– Dostarczamy do centrali. Cel: obóz wypadowy. Przeczekać noc. Potem baza główna – zarządziła Sopelek.

Nikt nie protestował.

Szkatułka była ciężka, ale poręczna. Dało się ją po prostu wrzucić do plecaka.

Wrócili do obozu w milczeniu, nie licząc krótkich uwag o ewentualnych zagrożeniach. Tych było jednak niewiele.

Zajączek i Doktorek przywitali ich krótkim skinieniem. Zausznice też im padły – prawdopodobnie anomalia objęła cały rejon. Ale język operacyjny wystarczał.

Obóz był gotowy. Na palniku pyrkała fasola w sosie pomidorowym, a w czajniku grzała się woda na herbatę. Gorące rzeczy w chłodną noc. Po wszystkim – aż nienaturalnie zwyczajne.

Kiedy skończyli jeść, Doktorek wskazał na szkatułkę:
– Do głównej bazy. A to? – zapytał wskazując na pojemnik.

Kosa rozwinął mapę i stuknął palcem w punkt oznaczony jako Rozarium.
– Zasób strategiczny – rzucił krótko. Potem wskazał na siebie. – Pierwsza warta.

Galeria nie była tak bezpieczna jak hotel. Zaplecze sklepu dawało cień schronienia, ale tylko cień. Krata na wejściu nie działała, a drzwi można było wyważyć jednym mocnym kopniakiem. Tyle że tym razem nie był tu sam z Zikiem. Tym razem miał drużynę. Warty były prawdziwe.

Po swojej zmianie położył się na karimacie. Nie od razu zasnął. Przez głowę przelatywały mu obrazy korzeni, drzew, miodu i stukotu drobnej nóżki.

To drzewo próbowało z nami rozmawiać.
Ciekawe, kto jeszcze próbował, ale byłem zbyt tępy, żeby zrozumieć.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 8

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 4

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 3