Witamy w Piekle. Rozdział 5 - W nieznane




Zbieranie ekipy ekspedycyjnej jest skomplikowanym i długotrwałym procesem. Logistyka, dobieranie odpowiednich członków do zespołu, ustalanie planu oraz cała masa biurokratycznego nonsensu. To wszystko zajmuje masę czasu i często odbiera chęci do życia, nie wspominając już o ekspedycji.

No chyba że jesteś w Equlis i pracujesz z obieżysferami… wtedy zaczyna robić się ciekawie.

Dwie godziny po przekazaniu Bryantowi informacji o powodzeniu testu Kosa dostał informację zwrotną.
„Zbieraj ekipę, mamy sześć talizmanów.”

Tylko tyle i aż tyle.
Po przeczytaniu wiadomości zajął się zbieraniem drużyny ekspedycyjnej.
On, Kasor, Elathe, Tirri i – o ile go przekonały – Vertis.
To dawało pięć osób. Garanil był zajęty szukaniem sadzonki drzewa świata, więc Kosa nie bardzo miał pomysł, kogo ze sobą zabrać. Udał się do miejsca, w którym miał pewność
znaleźć chętnego do wyprawy.

***

Karczma Wędrowców, znana i lubiana, była miejscem ze zdecydowanie największym zagęszczeniem ekspertów i obieżysferskich weteranów na metr kwadratowy. Jeśli zbierać ekipę remontową… wróć, ekspedycyjną, to tylko tutaj.

Wszedł do środka pewnie i oczywiście, że został przywitany przez Suly. Psina jak zwykle dokładnie oblizała jego twarz, tym razem jednak Kosa miał przy sobie ręcznik.

Po dokładnym wytarciu twarzy rozejrzał się po sali; widział kilku stałych bywalców, kilku, których znał tylko z widzenia oraz… no właśnie…

Stół na środku sali, ten z ohydnym, zielonym obrusem w czerwone różyczki, był zajęty przez pięcioosobową grupę. Ściślej rzecz ujmując, grupa składała się z elfa, krasnoluda, człowieka i… to chyba był jakiś rodzaj orka. Piątą osobą był kolejny człowiek – obieżysfer, który siedział przy tym stoliku jako nowy, zaledwie pół roku temu, i objaśniał im sytuację.

Kosa minął stolik i podszedł do baru.

– Widzę spory ruch dzisiaj – zagadnął stojącego za barem Simonsa, który jak zwykle polerował szklankę.
– Mhm, spodziewaliśmy się tych kaczuszek od paru dni, pierwszy sygnał dotarł jakieś dwa dni temu. Jest tylko jeden problem: ta drużyna nie przetrwa w obecnym stanie – Simons wygłosił swoją fachową opinię o drużynie, która siedziała przy stoliku.

Kosa zerknął tamtędy oceniającym spojrzeniem.

– Elficki myśliwy, krasnoludzki tarczownik i ork z toporem dwuręcznym… dość standardowe trio. Mamy tutaj DPS-a i dwóch tanków, skład nie najgorszy, brakuje tylko jakiegoś medyka i maga do kompletu. Problemem jest…
– Człowiek – kontynuował Simons – nie pasuje do tej ekipy; po ubraniach wnoszę, że pochodzi z czasów steampunku.
– Mhm, zupełnie inne wartości i cele. Wpasowałby się idealnie w drużynę, która już coś wie o byciu obieżysferem, ale w tej sytuacji?
– Wywalą go, bo nie pasuje epokowo… w sumie nic dziwnego, ale raczej sobie poradzi, to Equlis. Podać ci to, co zwykle?
– Racja, to Equlis. Nie, ja w innej sprawie. Muszę zorganizować trochę weteranów do prawie samobójczej misji. Mogę wyświetlić trochę danych na twoim telewizorze?
– Nie krępuj się.

Kosa poklikał na karwaszu i podłączył się do telewizora wiszącego wesoło w rogu pokoju. Średniowieczna muzyka się zatrzymała, a na ekranie wyświetliły się dane, które udało mu się zebrać podczas swoich dwóch wypadów.
Następnie wszedł na jeden z pustych stolików niedaleko kontuaru.

– Uwaga wszystkie… dość nietypowe stwory – w sali zapadła cisza, wszystkie spojrzenia skierowały się ku Entiriemu. – Organizuję ekspedycję do niestabilnego wymiaru, który jeszcze nie ma nazwy. Rzeczywistość zmienia się jak w kalejdoskopie i ciągle coś próbuje cię zabić. Dane, które udało mi się zebrać, wyświetlają się na ekranie.

Po sali przeszedł cichy pomruk. Widać było po bywalcach, że zastanawiają się nad kwestią. W końcu ktoś zadał pytanie, które wszyscy mieli w głowach.

– Jaka stawka?
– Grupa kotów, której przewodził Deyer, zaginęła tam nie więcej niż czterdzieści osiem godzin temu…

Nie zdążył dokończyć – jego wypowiedź przerwał nagły gwar karczmy; już ta informacja wystarczyła, żeby wywołać ogromną reakcję. Każdy weteran wiedział, że młodych obieżysferów trzeba po prostu ratować. Ci, którzy czuli się na siłach na tę wyprawę, od razu zaczęli sięgać do swoich toreb i plecaków, aby wyciągnąć coś, co można załadować amunicją przeciwpancerną.

– Łoł, zwolnijcie trochę, mam tylko jeden dodatkowy talizman stabilizujący. Poza tym jak na razie to tylko rekonesans; pozostali chętni będą mieli okazję wykazać się po tym, jak założymy bazę. Idzie ze mną Vertis, Tirri, Elathe i Kasor.

Zanim ktokolwiek się odezwał, siedzący przy stoliku kotów ork podniósł rękę.
Ręka została szybko złapana przez wprowadzającego ich obieżysfera i siłą opuszczona w dół wraz ze słowami: „Na głupszy pomysł wpaść nie można, zdechniesz, jak tylko przejdziesz przez portal”.
Niezadowolony ork mruknął coś pod nosem.

Bywalcy karczmy intensywnie dyskutowali nad tematem, wstawali, chodzili od stolika do stolika, sprawdzali sprzęt i analizowali informacje przedstawione przez Kosę.
Chodziło tutaj o świeżych obieżysferów; nikt nie chciał, żeby coś stało się młodym jeżykom, więc podeszli do sprawy wyjątkowo poważnie.

– Sprzeciw! – krzyknęła kobieta z rudymi, lisimi uszami i ogonem. – Vertis używa rewolwerów czarnoprochowych, a do nich nie można załadować przeciwpancernej… i kim w ogóle jest Kasor?
– A to nie był przypadkiem ten elficki poeta, co to polował z Kosą na Galisa? – rzucił ktoś w tłumie.
– Przecież to jeszcze świeżak! Trochę bardziej doświadczony, ale jedna świeżak! – odkrzyknął ktoś.

Tłum obieżysferskich weteranów był jednogłośny: Kasor zostaje w Equlis, to dla niego zbyt niebezpieczne.

Czyli zostałem przegłosowany… ciekawe jak zareaguje ten poeta.

– Dobra, dobra, macie tutaj rację, może za bardzo się pośpieszyłem, bo Kasor faktycznie sporo umie. Ale Vertis idzie, będzie mi tam potrzebny – odpowiedział Kosa.
– Ciekawe do czego! – rzucił czerwonoskóry ork, siedzący pod ścianą.

Po sali przeszedł lekki chichot.
Następne piętnaście minut było dość burzliwe. Jednak po kilku mocnych argumentach oraz kilku pojedynkach na zewnątrz karczmy dwóch brakujących członków ekspedycji siedziało przy stoliku Kosy.

Część obecnych wyszła z sali, żeby dowiedzieć się o temacie więcej i przygotować się do ewentualnego zakładania bazy. Koci stolik też opustoszał, świerzyniki wyszły w połowie walki o miejsca w ekipie Kosy.

Obok Entiriego siedział obecnie półork Marruk oraz krasnolud Kargan.
Wśród obiezysferów istniał pewien interesujący podział, jeśli chodzi o drużyny. Koty zazwyczaj starały się podróżować w drużynach powyżej pięciu osób razem z mentorem. Z czasem i nabywanym doświadczeniem liczba członków w drużynie powoli się zmniejszała, przez weteranów podróżujących czwórkami oraz trójkami, aż po mistrzów, którzy podróżowali raczej solo. Nie było to jednak regułą.

Z tego, co wiedział Entiri, ci dwaj byli zespołem.

– Nawet nie zaczynaj. Powiedz tylko, kiedy zaczynamy wypad – rzucił Marruk głębokim głosem. Sucho i profesjonalnie.

Kosa bez słowa wybrał na karwaszu aplikację i napisał wiadomość do Elathe:
„Mamy zespół, mamy talizmany, gotowi do drogi, pokój wojskowy”.

Odpowiedź przyszła po chwili: „Za piętnaście minut w centrali portalowej”.

Marruk czekał spokojnie, aż Entiri skończy z wysyłaniem wiadomości.

– Macie piętnaście minut na spakowanie sprzętu, widzimy się w centrali portalowej, pokój wojskowy – odpowiedział Entiri.

Bez słowa wstali i wyszli z sali, żeby się przygotować.
Kosa natomiast udał się do Varissy, aby odebrać talizmany.

***

– Z czego to jest zrobione? – zapytał Kosa.

Trzymał właśnie w ręce jeden z talizmanów, które obiecał mu Bryant. Fragment czerwonego kamienia w pięknej, metaliczno-czarnej oprawie.

– Pomyślałem, że musi być nie do ruszenia, więc wtopiłem go w polymetalid, przetrwa wszystko – odpowiedział lekko Bryant.
– Chyba jakiś nowy wynalazek instytutu, co?
– Nic nadzwyczajnego. To po prostu ceramiczny polimer, Ceralon, który połączyliśmy molekularnie ze stopem tantalowo-irydowym. Obojętny chemicznie i wytrzymały jak diabli. Można go podczepić pod karwasz.
– Świetnie. Jak idą prace nad stabilizatorami?
– Pełną parą, jutro o tej porze będziemy mieli pierwszy, ale… jest problem.
– Oho, to będzie ciekawe.
– Używamy generatora echa oraz projektora pola, aby rozciągnąć oddziaływanie stabilizujące większego fragmentu kryształu… wymaga to jednak od cholery energii…
– Od kiedy zasilanie jest problemem? – przerwał mu Kosa.
– Specyficznego rodzaju energii. Konkretnie energii wymiaru, w którym ma działać stabilizator. Mniejsze nie mają tego problemu, bo nie trzeba rozciągać pola… spokojnie, coś wymyślimy.
– Nie ma to jak komplikacje, prawda?
– Ale bez nich byłoby nudno – rzucił Bryant.

***

Cała ekipa stała w pokoju wojskowym centrali portalowej Kantarii. Każdy z bronią w pogotowiu i gotowy na wszystko. Kosa rozdał talizmany, każdy podczepił go sobie pod karwasz.

– Wszyscy gotowi? – zapytał El, stojący przed konsolą.

Sześć cichych przytaknięć później otworzył się znajomy, czerwony portal.

– No to do dzieła – szepnął Kosa, robiąc pierwszy krok.

***

Mocne uderzenie w klatkę piersiową wypchnęło mu powietrze z płuc. Kosa przeleciał pięć metrów, zatrzymując się na pniu suchego drzewa. Miał mroczki przed oczami, co nie było niczym dziwnym – po takim uderzeniu utrata przytomności była pewna.
Ale on nie mógł sobie na to pozwolić.

Spróbował wciągnąć powietrze, co skończyło się krwawym kaszlem; właśnie wtedy zrozumiał powagę sytuacji. Każdy wzięty oddech był jak sztylet przebijający klatkę piersiową. Oddech był płytki, miał wrażenie, że zaraz się udusi, a w ustach miał znajomy, metaliczny posmak.

Połamane żebra… któreś przebiło płuco, muszę działać szybko.

Kątem oka zauważył Kargana, który tuż przed portalem przyjmował kolejne uderzenie od ponad trzymetrowego rycerza na tarczę.

Chociaż on ma szczęście, skup się, Entiri, bo zaraz będzie po tobie.

Był spokojny; to nie był pierwszy raz, kiedy był bliski śmierci. Powoli przemieszczał energię magiczną wewnątrz swojego ciała, by przyspieszyć krzepnięcie krwi i regenerację komórek. Nie użył telekinezy, aby wyjąć żebro z płuca – nie miał na tyle siły, a żebro tamowało krwotok.

Pomimo skupienia na tym, co się działo wewnątrz, obserwował pole bitwy. Marruk i Kargan blokowali swojego przeciwnika, dzięki czemu Tirri i Vertis mogli przejść do ofensywy. W stronę Entiriego biegła Elathe, która była najlepszym medykiem drużyny Vertisa.
Najlepszym, bo jedynym.

Przyklękła przy nim i użyła zaklęcia analizującego.

– Masz połamane trzy żebra, jedno przebiło płuco, ale widzę, że już się tym zajmujesz – rzuciła szybko, wyjmując z torby apteczkę.
– Ktoś spisał rejestrację tira, który we mnie wjechał? – brzmiało to bardziej jak zachrypnięty bełkot.

Elathe uniosła brwi, wstrzykując mu eliksir leczniczy.

– Nie musieliśmy, dalej tam stoi – odpowiedziała krótko.

Jego magia w połączeniu z miksturą zadziałały dość dobrze – tkanka bliznowata obrosła dokładnie miejsce, w którym żebro przechodziło przez płuco, tamując krwotok.

Wziął krótki wdech – było lepiej, przestał się dusić, jednak jego oddech był krótki, przerywany. Elathe pomogła mu się podnieść.

– Wiesz, że nie powinieneś wstawać?

Dał jej znać gestem, że sobie poradzi. Elathe odsunęła się ostrożnie, jednak wciąż była w pogotowiu, aby go łapać. W jego stanie upadek mógłby być katastrofalny w skutkach.

Kosa stał przez chwilę, walcząc z chęcią celowej utraty przytomności. Po chwili zrobił pierwszy krok. Ruszał się powoli, testował limity, sprawdzał, w jakim stopniu może poruszać się komfortowo.

Ból pleców po uderzeniu w drzewo, prawdopodobnie mam kilka stłuczeń. Nogi i ręce sprawne, głowa cała, jestem w stanie myśleć logicznie… chyba. Nie mogę się zginać, każdy skręt tułowiem kończy się ostrym bólem. Oddech płytki… jest lepiej, niż myślałem.

Całość trwała około minuty. Po tym zacisnął pięść.

– Dobra, wiem, jak działać – szepnął pod nosem.

Elathe pobiegła do przodu – stan Kosy nie był krytyczny, więc mogła pomóc w bitwie.

Entiri spojrzał na walczących. Radzili sobie dość dobrze w odciąganiu przeciwnika, jednak nie mogli nawet zarysować jego pancerza. Był pewien, że przed nimi ciężka walka. Najpierw jednak musiał poradzić sobie z o wiele większym wyzwaniem.
Musiał przejść te trzydzieści metrów, które dzieliły go od reszty.

Powoli, krok za krokiem, zmierzał w ich kierunku, obserwując przeciwnika. W miarę zbliżania się dostrzegał coraz więcej szczegółów.

Płynne ruchy, jakby noszenie tak masywnego, płytowego pancerza nie było problemem.
Ruchy precyzyjne, pewne. Zupełny brak jakiegokolwiek drżenia rąk czy nóg… coś mi tu nie gra.

No nic, samymi rozważaniami go nie pokonamy, czas zrobić użytek z moich kart.

Użył telekinezy – karty powoli wylatywały z futerału, który wisiał przy biodrze, jedna za drugą. Zaczynały powoli unosić się wokół niego.

– Lubię tworzyć zaklęcia w biegu, ale tym razem obejdę się smakiem i rzucę takie, które stworzyłem dawno temu.

Dwanaście kart z połyskującymi symbolami wirowało wokół niego. Nad rycerzem zbierała się energia, powoli, ale nieubłaganie.
Kosa był wkurzony – po wyjściu z portalu nie zdążył się nawet rozejrzeć, kiedy ten blaszak posłał go w pień drzewa i zmusił do walki o życie.
Entiri wiedział, że czas dać upust swojemu gniewowi.

Vertis zauważył jako pierwszy. Błyskawicznie rozpoznał zaklęcie i doskonale wiedział, że Kosa nie jest w nastroju.

– To Miecz Damoklesa, spieprzamy stąd – rzucił do reszty drużyny.

Magiczna energia nad kolosem faktycznie przybrała kształt ogromnego ostrza. Po chwili, z niebiańską furią, opadła w dół, prosto na barki rycerza.

Ale nic się nie stało – energia, która składała się na ostrze, po prostu spłynęła po pancerzu jak woda po kaczce.

Po dłuższej chwili ciszy dało się słyszeć tylko jedno, krótkie zdanie, wypowiedziane przez Kosę:

– No tak… chuj mi w dupę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 8

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 4

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 3