Witamy w Piekle. Rozdział 8 - Zakładając obóz



Tuż po przejściu przez portal Vertis z rozmachem wbił w ziemię czerwono-niebiesko-białą flagę, po czym stanął przy niej jak jakiś wielki kolonizator.

– Vertis, na chuj zabrałeś ze sobą brytyjską flagę? – zapytał zrezygnowany Kosa.
– Sam mówiłeś o kolonizacji – odparł krótko Vertis.

Część ekipy już zaczynała się śmiać pod nosem.

– A widzisz tutaj jakieś artefakty kultury starożytnej do zrabowania? – zapytał Kosa z szerokim uśmiechem.
– Jeszcze nie, ale później… kto wie?

Podczas tej rozmowy Helsi – ruda kobieta z rudymi, lisimi uszami i ogonem – postawiła obok flagi stolik, ekspres do kawy i podłączyła wszystko do generatora na pace pobliskiej ciężarówki.

– W końcu ktoś inteligentny, dzięki, lisie – rzucił Kosa, patrząc na ekspres.

Lisica tylko kiwnęła głową, po czym wróciła do swojej grupy zwiadowczej. Poszli od razu w las.

– To co z tą flagą? – zapytał Vertis.
– Już ją zostaw, Equlis nie ma żadnej oficjalnej flagi, a i tak się składa, że z całej tej wyprawy tobie najbliżej do brytola.
– Wypraszam sobie…
– Po prostu wróć do roboty, dowodzisz piątym oddziałem zwiadowców, do cholery!

Vertis mruknął coś pod nosem, po czym zabrał swój oddział w las.

– Jak ja nienawidzę robić za dowódcę… Vincent, weź kilku chłopaków i postawcie przy fladze stabilizator rzeczywistości – rzucił do przechodzącego obok obieżysfera ubranego jak kowboj z Dzikiego Zachodu.

– Aj, aj – Vincent uniósł kapelusz i splunął na bok, jakby dostał właśnie rozkaz szeryfa.
– Kargan, weź się za „Kornika” i zetnij kilka drzew od strony północnej. Potrzebujemy tutejszej energii dla stabilizatora.
– Dlaczego akurat ja?
– Bo wrogiem krasnoludów są elfy, które żyją na drzewach. Masz naturalny instynkt w walce z drzewami.

Kolejna fala śmiechu przeszła przez obóz.

– Brzmi logicznie, dobra – rzucił Kargan.

„Kornik” był sporym, mechanicznym pojazdem wyposażonym w szereg różnego rodzaju pił i chwytaków. Był w stanie spokojnie pochwycić nawet grubsze drzewa, ściąć je, okorować i porąbać na mniejsze kawałki w kilka sekund.

Maszyna ruszyła z warkotem, a po kilku sekundach pierwsze pnie padły jak zapałki. Drewno trafiło do konwertera, a ten zaskowyczał, po czym czysta energia ruszyła kablem do stabilizatora ustawionego tuż obok dumnie powiewającej brytyjskiej flagi.

Stabilizator zabuczał nisko, kiedy metalowe pierścienie widoczne przez górną obudowę zaczęły obracać się wokół dużego odłamka kryształu świata z Galtei, nasycając go energią tego świata. Po chwili przezroczysta fala przeszła przez obóz, zatrzymując się jakieś kilkaset metrów dalej, tworząc barierę.

Młodsi obieżysferzy patrzyli na to z podziwem, a głębokie „oooo” rozległo się po obozie.

– No, kolonia założona. Jeszcze tylko supermarket, posterunek policji, dwa protesty i możemy robić wybory – rzucił wesoło Marruk.
– Żadnych wyborów, jestem dyktatorem – odpowiedział krótko Kosa.

***

Nawet bez dyrygowania Entiriego większość wiedziała, co robić. Część rozładowywała skrzynki z ciężarówek, inni rozstawiali tymczasowe namioty – wedle planu Brexa, który był oficjalnym zastępcą dowódcy.

Proces rozstawiania obozu był chaotyczny, ale sprawny. Całość przypominała lekko błąd matematyczny, który jakimś cudem daje poprawny wynik.
Naukowcy kłócili się o właściwe położenie laboratorium, kwatermistrz szukał z pomocnikami brakującej skrzynki z zaopatrzeniem, a obozowy samozwańczy kartograf rysował ręcznie mapę na podstawie raportów od grup zwiadowców, bo „mam papier i długopis, na chuj mi tablet”.

Obóz powoli, acz stabilnie, rósł w oczach.
Entiri właśnie zajmował się ustawianiem nadajnika międzywymiarowego, żeby komputery obozowe miały stały kontakt z Equlis.

– Zalti, prawie skończyłem stawiać system komunikacyjny, ale nie mam rozstawionej anteny, pomógłbyś?
– Ja? Antenę? Jestem obozowym kucharzem, więc dlaczego? – odezwał się niziołek w fartuchu i kucharskiej czapce.
– Bo jesteś mały, bo cię nie lubię i ci przyłożę, jeśli się nie sprężysz! – Kosa był wyraźnie zirytowany obijającym się kucharzyną.
– Dobra, dobra, tylko nie cytuj „Epoki lodowcowej” – rzucił Zalti, unosząc dłonie w geście kapitulacji.
– Uważaj, żebym zaraz nie zacytował „Magicznego Encanto”. – odpowiedział szybko Entiri.
– „Nie mówimy o Kosie, nie, nie” – zaśpiewał Kasor, który montował obok sondę geologiczną pod okiem innego obieżysfera.

Entiri tylko przewrócił oczami i kontynuował pracę.
Po około dziesięciu minutach antena została ustawiona, a z głośników dało się słyszeć kawałek piosenki o grze „Factorio” pod tytułem „Beautiful Disaster”.

– Niech zgadnę, pomyliłeś się przy dostrajaniu? – zapytał poważnym tonem Brex.

Entiri pokiwał głową.

– Trans-Nodal Radio… zostaw tak. Pasuje do sytuacji – powiedział stojący nieopodal Bryant.
– Po prostu ustawię osobny kanał transmisyjny dla faktycznej komunikacji. Potem wyślę informację do Equlis, żeby poprosili Endoran o ST Akaszę. Chcę mieć podgląd satelitarny – rzucił Entiri znad laptopa.
– Ich pokładowy fabrykator też by się przydał. Jeśli chcemy ustawić poprawną bazę, to te kilka namiotów zdecydowanie nie wystarczy – powiedział Brex.

W tym momencie któryś z młodszych obieżysferów podbiegł do tej trójki.

– Szefie! Mamy poważny problem! – rzucił do Kosy.
– W tych ciężarówkach było około czterystu litrów alkoholu i jakieś sto sztang papierosów, nie mów mi, że już wszystko zużyliście! – powiedział szybko Kosa.
– Nie w tym rzecz, grupa Vertisa wysłała wiadomość o jakichś cienistych bestiach zbliżających się do obozu. Dotrą za jakąś godzinę. – odpowiedział szybko posłaniec.
– Bo już się martwiłem. Brex, ustawiłem kanał komunikacyjny, zajmij się ST Akaszą, ja zbiorę jakąś ekipę i przechwycimy te poczwary.

Brex pokiwał głową i zaczął stukać w klawiaturę laptopa, kiedy Kosa poszedł na środek obozu.

– Dobra, sprawa jest. Idzie na nas atak cienistych bestii. Kto zainteresowany przedwczesnym uderzeniem odwetowym?! – krzyknął Entiri, stojąc przy wesoło powiewającej brytyjskiej fladze.

Szmer przeszedł po obozie, część obieżysferów zaczęła do siebie szeptać, inni wrócili do swoich zajęć, jakby nie była to ich sprawa.

– Specyfikacja przeciwnika? – odkrzyknął Kargan.
– Niematerialni, wrażliwi na magię światła! – rzucił szybko Kosa.

Po chwili miał przynajmniej pięciu chętnych, którzy specjalizowali się w tej dziedzinie. Ruszyli praktycznie od razu.

***

Oddział pięciu zwiadowców z Vertisem na czele stał właśnie na wzgórzu jakieś trzy kilometry na północ od obozu. Znaczy… nie mieli pewności, bo kompas działał średnio, ale ustalili sobie, że to kierunek północny i tego się trzymali.

Krajobraz różnił się znacząco. Wysokie drzewa, zielone trawy oraz przyjemny chłód lasu ustąpił miejsca skwarowi sawanny, pożółkłym trawom i nielicznym, karłowatym drzewom.

Vertis przez lornetkę obserwował właśnie stado czegoś, co wyglądało jak żywe cienie, naliczył ich chyba z dwieście. Różniły się od siebie kształtem i rozmiarem — od takich przypominających wilki do tych wielkości słonia bojowego. Prawdziwie urocza gromadka.

– Te fale są naprawdę niezwykłe, dwadzieścia minut temu była tu pustynia. – rzucił jeden ze zwiadowców, wysypując piasek z buta.
– Bestie są ciekawsze, przeszła przez nie fala, a one idą jak szły, nic się u nich nie zmieniło. Będzie trzeba zbadać temat. – rzucił Vertis.
– Idą w kierunku bazy, atakujemy? – rzuciła elficka zwiadowczyni.
– Nie wiemy nic o przeciwniku, wysłałem do bazy wiadomość jakieś siedem minut temu, niedługo powinno dotrzeć wsparcie. – odpowiedział Vertis.

Po chwili usłyszeli warkot silnika spalinowego. W ich stronę zbliżał się jeden z Equlisiańskich transporterów opancerzonych. Pojazd zatrzymał się tuż przy nich. Drzwi kierowcy otworzyły się niemal natychmiast i Kosa wyskoczył zza kierownicy. Po chwili otworzyły się też tylne drzwi i wszyscy wysiedli z pojazdu.

– Jak to wygląda? – rzucił sucho Kosa.
– Jak ty przed poranną kawą, ponad dwieście czegoś cienistego. – odparł Vertis.

Kosa wyjął lornetkę i przyjrzał się sytuacji.

– Mhm, mhm, i do takiej pierdoły mnie ściągasz? – rzucił po chwili obserwacji.
– Ej, nie znam tego rodzaju przeciwnika. – bronił się Vertis.
– To chołota, padają od pierwszego lepszego zaklęcia światła, a przynajmniej tak było ostatnio.
– No to tym bardziej nie moja broszka, bo nie mam w drużynie nikogo, kto zna się na tym typie magii. – rzucił szybko Vertis.
– Tsa… mogłem to przewidzieć, kiedy ustalałem zespoły, więc trochę moja wina. – odparł Kosa.
– To co, rzucamy świetlistą novę i spokój? – rzucił jeden z magów.
– A dacie radę z tego dystansu? – zapytał Kosa.

Żaden nie odpowiedział, po prostu zaczęli rzucać zaklęcie. Ustawili się na planie pentagramu i jednocześnie zaczęli inkantować zaklęcie. Na ziemi po chwili pojawił się świecący wzór składający się z figur geometrycznych oraz tajemniczych runów.

– Magia rytualna, widać, że świeżaki. – szepnął Kosa.

Vertis pokiwał głową, zgadzając się w pełni.

Po minucie, która zdawała się trwać o wiele dłużej, nastąpił błysk światła, a wzór zniknął, aby pojawić się po chwili w samym środku stada cieni. Następnie uwolnił z siebie falę światła, która wymazała z istnienia każdy cień w promieniu trzystu metrów.
Po stadzie nie został żaden ślad.

Vertis zagwizdał z uznaniem.

– Rytualne zaklęcie z teleportem? Czyli nie tacy amatorzy. – rzucił Kosa.

Członkowie oddziału Vertisa zaczęli gratulować magom wyciągnięcia takiej sztuczki.

– Macie jeszcze siły? – zapytał Kosa po chwili.

Magowie pokiwali głowami, czuli się w pełni gotowi do dalszej pracy. Na ich twarzach było widać wyraźne zadowolenie z pochwał od starszych stażem.

– Vertis, weź jednego z nich do swojego oddziału. Jak słusznie zauważyłeś, nie masz obecnie metody na rozprawienie się z tymi cieniami… pora to naprawić. Od tej pory przypilnuję, żeby w każdym oddziale był przynajmniej jeden od magii światła. – rzucił Kosa.

Po krótkiej dyskusji między oddziałem zwiadowczym a magami oddział Vertisa powiększył się o jednego członka, a Kosa wracał do obozu z pozostałą czwórką.

***

Kiedy wrócili do obozu, zastali ciekawy widok. Mniej więcej osiemdziesięciu członków ekspedycji stało w kółeczku, tworząc arenę, z której co chwila buchały niebieskie i czerwone płomienie. Ci, którzy dalej pracowali, zerkali co chwila w kierunku areny.
Co chwila dało się słyszeć intensywne dopingowanie od niektórych w kręgu.
Niedaleko tego prowizorycznego ringu na skrzynce siedział Bryant z twarzą schowaną w dłoniach i Vincent, wesoło palący skręta.

Kosa z miejsca podszedł do skrzynki.

– Dobra, co tu się dzieje? – rzucił krótko.
– Jak szef wybył, Brex dostał cynk od grupy na wschodzie. Zabrał kilku chłopaków, transporter i ruszył. Ponoć ważne odkrycie – rzucił Vincent z charakterystycznym akcentem.
– Chwilę po tym dwie pierdolone jaszczurki zaczęły się ze sobą kłócić, a ci zamiast im przerwać zaczęli robić zakłady – dokończył Bryant.
– Jaszczurki?
– Saphy i ten, no… Rubeus – rzucił Vincent.

Kosa strzelił facepalma.

– No tak, szafirowe i rubinowe smokowce mają rywalizację we krwi i się ze sobą nie lubią. O co poszło?
– Założyli się, które szybciej postawi namiot… a potem Rubeus kichnął ogniem, a jako że był odwrócony w kierunku Saphy… – mówił spokojnie Bryant.
– Nie kończ, zaraz to załatwię – przerwał mu Kosa, zmierzając do jednej skrzynki z zapasami.
– Nie wolisz poczekać, aż się wyżyją? Poza tym to niebezpieczne, jaszczurki pokryły się ogniem, a smoczy ogień to nie przelewki – rzucił szybko Bryant.

Entiri w tym czasie wyciągał z jednej skrzynki gaśnicę pianową.

– Ty chyba nie zamierzasz… – zaczął Vincent, ale Kosa mu przerwał.
– Jak dzieci, nie ma mnie przez pięć minut.

Przepchał się przez okrąg, odbezpieczył gaśnicę i nacisnął przycisk zwalniający w momencie, w którym Saphy i Rubeus wzięli się za bary.
Piana gaśnicza dotarła do nich momentalnie, dusząc ogień i pokrywając oba smokowce grubą warstwą. Na ich twarzach widać było szczere zaskoczenie.

– Wyglądacie jak dwa bałwany… czyli w sumie bez różnicy. Wracać do roboty, bando leniwych jełopów.

Bardzo szybko wszyscy wrócili do pracy, nie chcąc jeszcze bardziej denerwować Entiriego. Saphy wstała, kiedy szok jej już przeszedł, i rzuciła się w kierunku Entiriego z pazurami. Szafirowe smokowce są bardzo dumne, a coś takiego jest jawną zniewagą i wymaga rozlewu krwi.
Reakcja Entiriego była szybka. Przywalił Saphy dnem gaśnicy prosto w twarz, łamiąc jej nos i posyłając na trawę zmieszaną z pianą. Wyglądała trochę jak kociak… bardzo duży, ale jednak kociak.
Rubeus ledwo zdążył wyjść z jednego szoku i zaraz wpadł w drugi. Saphy była dla niego trudnym przeciwnikiem, a Kosa tak po prostu przywalił jej gaśnicą i to podziałało.

Entiri kucnął przy Saphy, która powoli wychodziła ze stanu oszołomienia i łapała się za bolący nos.

– Jak się czujesz? – zapytał niewinnie.
– Dzięki… tego mi było trzeba… – wymamrotała obolałym tonem.
– Na przyszłość starajcie się nie robić takich głupich zakładów… a ty, jak kichasz, to się pilnuj – rzucił w stronę Rubeusa.
– Ostatnia fala pozmieniała drzewa na akacje, które zaczęły intensywnie pylić… mam aleee… psik! – Znów kichnął ogniem, ale dał radę zakryć twarz dłońmi.
– Zabierz ją do medyka, niech ją połata, opłuczcie się z piany, a potem wracajcie do roboty – powiedział neutralnym tonem, po czym wrócił do Bryanta i Vincenta.
– Chciałbym powiedzieć, że jestem szefa fanem… jak szef to zrobił? – zapytał Vincent.
– Bez przesady, to smokowce, ich ogień jest raczej normalny. Gdyby to był faktyczny smoczy ogień, ta gaśnica by nie wystarczyła – odparł Kosa, odstawiając gaśnicę.
– Ale mimo wszystko… – zaczął Bryant, ale Kosa natychmiast mu przerwał.
– Mimo wszystko muszę pamiętać o tym, żeby każdy smokowiec dostał w mordę dla profilaktyki… wy też wracajcie do roboty.
– A propos tego, dostaliśmy wiadomość zwrotną z Equlis. ST Akasz próbowała dokonać skoku i nie wyszło. Przeprowadzili diagnostykę i nie wiadomo, o co chodzi. Poprosiłem o zestaw do obserwacji kosmosu – Bryant sprawnie zdał raport.
– Zawołaj mnie, jak go dostarczą, chętnie się temu przyjrzę – odparł Kosa, kiwając głową.

***

Portale są naprawdę wygodnym środkiem transportu, szczególnie jeśli przeprowadzasz ekspedycję w innym wymiarze.
Portal otworzył się jakieś dziesięć minut po akcji z gaśnicą. Kurier szybko przekazał dużą, drewnianą skrzynię, ponarzekał trochę „na jakie zadupie każą mu jeździć”, zapytał o napiwek i wrócił do Equlis. Można powiedzieć, że był to typowy kurier.
Tylko paczka była nienaruszona i nie mógł zostawić awizo.

Naukowcy zabrali się za skrzynkę, a paru magów użyło zaklęć wiatru, żeby rozwiać ciemne chmury i odkryć brązowo-bordowe niebo.

Po kolejnych piętnastu minutach Bryantowi oraz dwóm innym naukowcom udało się rozłożyć zestaw do obserwacji kosmosu. Wyglądało to dość profesjonalnie.
Duży, precyzyjny teleskop, kilka różnego rodzaju czujników, a wszystko podłączone do laptopa z precyzyjnym oprogramowaniem, które miało zrobić analizę za nich.
A przynajmniej taki był plan, bo po dwóch minutach analizy program wywalił poważny błąd i poprosił o kontakt z producentem.

Bryant strzelił facepalma, po czym sięgnął do skrzyni po instrukcję obsługi, a Kosa westchnął głęboko.

– No nic, zrobimy to ręcznie – rzucił, podchodząc do teleskopu.

Wystarczyło rzucić okiem przez teleskop. Zobaczył brązowo-bordowe niebo pokryte fantazyjnymi wzorami, których nijak nie mógł rozpoznać.

– Tu jest napisane, że powinniśmy to uruchomić nocą… logiczne, jesteśmy debilami – rzucił Bryant.

– Tsaa… mam pewną teorię, ale zaczekajmy do nocy – odparł Kosa.

Kolejnych kilka godzin zeszło na pracach organizacyjnych oraz dalszym rozkładaniu obozu. Poza tym Brex wrócił z oddziałem zwiadowczym — ponoć znaleźli miejsce, które nadaje się na kolejną bazę, ale trzeba to jeszcze potwierdzić.

Bryant podszedł do stolika, przy którym Kosa popijał herbatę.

– Mamy problem – rzucił cicho.
– Mhm, zauważyłem. W normalnym świecie powinno być już ciemno, tymczasem jest jasno jak było, a cienie ani trochę się nie poruszyły, pomimo upływu ośmiu godzin.
– Patrzyłem przez teleskop… obaj wiemy, co takie wzorki mogą oznaczać.
– Możliwe, że ten świat po prostu nie ma kosmosu, ale wolę nie brać tego za pewnik, dopóki nie zrobimy dokładnych badań.
– To co teraz?
– Czekamy, badamy teren, rozwiązujemy problemy… słowem: rozwijamy się. Biorąc pod uwagę możliwy brak cyklu dobowego, podzielę ekspedycję na trzy zmiany po osiem godzin snu. Dzięki temu dwie trzecie obozu zawsze będą na nogach. Potem ja się położę, to był długi dzień – rzucił Entiri, dopijając herbatę.

Sytuacja zaczyna się robić coraz bardziej intrygująca.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 8

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 4

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 3