Witamy w Piekle. Rozdział 10 - Rewanż

 


Pomimo napiętej sytuacji wszyscy stali w ciszy. Atak spadł na nich zbyt nagle, by zdążyli zareagować. Teraz obie strony czekały – jakby ktoś miał w końcu dać sygnał do rzezi.

Kolos wbił spojrzenie w Entiriego. Ostatnia potyczka zostawiła mu wspomnienia, których nie mógł zignorować.

– Co to za monstrum? – wymknęło się Kasorowi.
– Pamiętasz, co mówiłem o kryształach świata? – Kosa nawet nie odrywał wzroku od przeciwnika. – Ten skurwiel musiał już kilka połknąć.

Kolos przesunął nogę do przodu, odchylił ramię i wykonał zapraszający gest.

– Znowu ta sama poza – mruknął Kosa, kręcąc głową.
– Może chce honorowo? Albo czeka na południe? – Vincent poprawił rewolwer.
– W transporterze było pięciu naszych. Nie pierdol mi tu o honorze – uciął Vertis.
– To jaki mamy plan? – spytał Kasor.

Nikt nie zdążył odpowiedzieć.
Tup. Tup. Tup.
Ziemia zadrżała. Potężne kroki nadciągały coraz bliżej, aż nagle drugi kolos wyskoczył zza zabudowań. Gruba, stalowa pięść pancerza wspomaganego wbiła się w hełm molocha, powalając go na glebę.

– Choćby taki – Kosa uśmiechnął się pod nosem. – Bryant może i jest naukowcem, ale w tym cacku potrafi zatańczyć.

Bryant uderzył dwa razy prawą pięścią w swoją lewą, otwartą dłoń.

– No dalej, pora złożyć ofiarę trzeciej zasadzie dynamiki! – wydobyło się z głośników pancerza.

Po chwili przeciwnik był już na nogach. Przyjął pozę zawodowego boksera i wyprowadził szybki, prawy prosty.
Bryant zablokował uderzenie prawą ręką i zamachnął się lewą, jednak to też zostało zablokowane.
Machali tak rękami, starając się znaleźć lukę w obronie przeciwnika. Echo każdego uderzenia niosło się po obozie. Część obieżysferów zaczęła dopingować Bryanta, jeden zaczął zbierać zakłady.

– Powinniśmy coś zrobić? – rzucił zdziwiony Kasor.
– To equlisjański pancerz wspomagany, cacko jest niezniszczalne – odparł Kosa.

W tym momencie kolos znalazł lukę w obronie Bryanta. Czarna pięść z impetem wbiła się w pancerz wspomagany, robiąc w nim ogromną dziurę i zabijając Bryanta na miejscu.

– Nie… zniszczalne… no dobra. Plan B – powiedział poważnie Kosa, wyciągając miecz.
– Ubezpieczam cię – rzucił Vertis, zmieniając bębenek rewolweru na przeciwpancerny.
– Odłóż tę zabawkę, macie mi tu ściągnąć z Equlis wsparcie, wiesz jakie. Ja odciągnę go od obozu – rzucił Kosa, idąc w stronę kolosa.
– Ale…
– Mam rachunek do wyrównania.

Ton Entiriego niósł jasną wiadomość. Był wkurwiony.
Kolos wyjął pięść z pancerza wspomaganego, który następnie z łoskotem upadł na ziemię. Patrzył na Kosę w ciszy.
Entiri włożył sobie słuchawkę do ucha i kliknął kilka razy na karwaszu, podłączając się do sieci komunikacyjnej. Tak na wszelki wypadek.

Ruszył sprintem przed siebie. Kolos uniósł pięść i z całej siły uderzył w kierunku Kosy. Entiri odskoczył w prawo, a ręka kolosa z hukiem wbiła się w ziemię. Wyszarpał ją prawie natychmiast, jednak Entiri zdążył użyć jego przedramienia jako podpórki.

Wyskoczył w powietrze i wymierzył potężne uderzenie mieczem w szczelinę pomiędzy obojczykiem a naramiennikiem.
Brzdęk!
Miecz roztrzaskał się na kawałki, a w ręce Kosy została tylko rękojeść, jednak to nie zraziło obieżysfera. Na jego twarzy zawitał szeroki uśmiech. Zupełnie jakby taki był plan.

Entiri odbił się prawą nogą od napierśnika i za pomocą telekinezy złapał wszystkie fragmenty ostrza. Kawałki zawisły w powietrzu, a po jednym ruchu ręki ruszyły z wielką prędkością ku łokciom i kolanom pancerza, wbijając się w szczeliny zbroi.

Karty wyleciały z futerału, zatoczyły koło wokół Entiriego, a ten puścił szybkie zaklęcie, które związało stal z pancerzem na poziomie molekularnym, skutecznie unieruchamiając kolosa.
Ułamek sekundy później Entiri wylądował na ziemi z cwaniackim uśmieszkiem.

– “Take me on and I will outplay you” – zaintonował.

Kolos szarpnął się, próbując wstać, jednak nie mógł wyprostować kolan ani ruszyć rękami. Odłamki miecza trzymały dość mocno. Kolejne szarpnięcie spowodowało, że przewrócił się na bok.

– Pomóc ci? – zapytał rozbawiony Kosa.

Odpowiedział mu głęboki, gardłowy pomruk. Oczy kolosa zabłysły złowrogą czerwienią. Szarpnął się po raz kolejny, tym razem o wiele mocniej. Metal puścił, w niektórych miejscach zgiął się jak harmonijka, a w niektórych po prostu pękł.

Wstał powoli, patrząc Kosie intensywnie w oczy.
Kolejny zamach, tym razem o wiele szybszy. Entiri podskoczył, unikając trafienia, i wylądował na przedramieniu olbrzyma. Kolejny skok, odbił się nogą od barku kolosa i przeskoczył za niego.

– Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? – rzucił zawadiacko Kosa.

Kolos nie czekał, nie zważał na nic. Ogarnięty furią odwrócił się i rzucił w kierunku Entiriego z zamiarem rozszarpania go na strzępy.

W obozie znów zapanował względny spokój.
Kilku obieżysferów zgromadziło się wokół leżącego pancerza wspomaganego, żeby wyciągnąć nieśmiertelnik Bryanta. Inni przeszukiwali wrak transportera.

– Straciliśmy sześciu ludzi, a wszyscy tacy spokojni… o co chodzi? – zapytał niepewnie Kasor, przerażony spokojem obieżysferów.
– To nic, zbierzemy nieśmiertelniki, wyślemy je do centrum odnowy biologicznej. Tam wyhodują im nowe ciała i wrzucą duszę do środka. Będą jak nowo narodzeni – odparł spokojnie Vertis.
– Wygodne… co teraz? – zapytał poeta.
– Ściągamy ciężki sprzęt. Hej, Brex! Mamy kogoś, kto umie kierować ostrzałem? – krzyknął Vertis, kierując się spokojnie do nadajnika.

***

Entiri biegł przez las na tyle szybko, żeby kolos go nie złapał, i na tyle wolno, żeby go nie zgubić.
Za nim biegł rozwścieczony kolos, taranując drzewa, które stawały mu na drodze.

– Jeszcze tylko osiemset metrów – powiedział Kosa pod nosem, zerkając na karwasz.

Ominął kolejne drzewo i rzucił zaklęcie. Z ziemi tuż pod kolosem wyrosły kamienne kolce, wybijając go z równowagi.

– No dalej, moja babcia biega szybciej od ciebie – krzyknął Entiri.

Kolos chwycił drzewo i odzyskał równowagę, by po chwili wyrwać je z korzeniami i rzucić w Entiriego.
Kosa tylko na to czekał. Chwycił kłodę telekinezą i zwrócił do nadawcy. Kolos jednym ciosem rozbił ją na dwoje.

– Jeśli chciałeś mi dać prezent, to wybacz, ale nie jesteś w moim typie.

Las zaczynał się powoli przerzedzać, aż w końcu urwał się całkowicie, ustępując suchej, skalistej pustyni.

– Czyli koniec zabawy w drwala. Ale jeszcze trochę go pociągnę, czterysta metrów – szepnął spokojnie.

Kolos dopadł do jednej z większych skał, podniósł ją i rzucił w Entiriego. Kiedy kamień był blisko, Kosa złapał go telekinezą. Już miał go odrzucić tak jak kłodę, kiedy kolos przebił się przez skałę, wysyłając w kierunku Entiriego serię śmiercionośnych odłamków.

Refleks Kosy był jednak szybszy. Karty zatańczyły, kiedy pokrywał się zaklęciem tarczy, która odbiła wszystkie odłamki. Entiri odskoczył w tył.

– Serio? Widziałem mocniejsze burze piaskowe – rzucił szyderczo, wyciągając z torby kolejny miecz.

Kolos ruszył w jego kierunku w dzikiej szarży. Entiri odskoczył w ostatnim momencie, wyciągając z torby czerwoną płachtę i rzucając tak, aby kolos na nią wpadł.

– Ole! – krzyknął przy tym manewrze.

Kolos zatrzymał się gwałtownie, ściągnął z siebie płachtę i podarł ją na strzępy.

– Powiedzcie mi jeszcze raz, że nie nadają się na corridę – rzucił zawadiacko.

Nie dam rady odciągnąć go dalej prostymi sztuczkami. Czas pograć na poważnie.

Karty zatoczyły wokół niego krąg świetlistych smug.
– Pośpiech. – Puls wyrwał się do przodu, świat zwolnił.
– Wybuch Szybkości. – Adrenalina zalała żyły, ciało rwało się do ruchu.
– Przeklęta Prędkość. – Czarna energia przeszyła go jak gorący nóż, zostawiając znaki, które zgasły szybciej, niż się pojawiły.
– Kamienna Skóra. – Skóra pociemniała, twardniejąc jak skała, zachowując elastyczność.

Pięć zaklęć rzuconych w ułamku sekundy. Jednak nie był to koniec. Uniósł miecz i pstryknął palcami. Powietrze wokół ostrza zawyło wysokim gwizdem, zacieśniając się w cienką warstwę ostrzejszą niż stal. Klinga zadrżała, jakby sama chciała ciąć.

Rzucił się naprzód, zostawiając za sobą smugę kurzu. Kolos nawet nie zdążył unieść ramienia, gdy trzy błyskawiczne cięcia przecięły powietrze. Klinga nie musnęła nawet zbroi – to wiatr rozszarpał metal. Napierśnik zaskrzypiał, a przez jego powierzchnię przebiegły trzy cienkie, idealnie proste rysy, głębsze, niż powinny być możliwe.

Nie zamierzał dawać kolosowi czasu na reakcję. Zataczał wokół niego kręgi, wyprowadzając kolejne cięcia i tworząc kolejne rysy. Napierśnik powoli pokrywał się coraz to nowymi szramami, nawet pomimo regeneracji pancerza. Na każdą zregenerowaną rysę powstawały dwie albo i trzy kolejne.

Kolos bezskutecznie machał pięściami, robiąc kroki do przodu, tyłu i na boki, z całych sił starając się trafić tę szalejącą wokół niego wichurę wiatru i stali.

W końcu, po dwóch minutach, które zdawały się być wiecznością, Entiri usłyszał w słuchawce trzask oraz znajomy głos Vertisa.

– Ognia!

Usłyszał głośny huk. Natychmiast odskoczył od kolosa, nie chcąc oberwać tym, co leciało w ich stronę.
Po kolejnej chwili z głośnym świstem w ziemię przed molochem wbił się artyleryjski pocisk przeciwpancerny, wzbijając chmurę kurzu.

– Trafiliśmy? – usłyszał w słuchawce.
– Kowalski, korekta w pionie! – rzucił do słuchawki.
– Nie cytuj do mnie pingwinów z Madagaskaru, ty chuju! Trzydzieści sekund! – odpowiedział wkurwiony Vertis.
– Przyjąłem.

Entiri znów rzucił się w stronę kolosa, by rozpętać burzę ostrzy, tworzącą kolejne rysy na napierśniku i utrzymującą kolosa w miejscu. Po trzydziestu sekundach kolejny huk; Entiri odskoczył.
Pocisk artyleryjski przeciął powietrze ze świstem, wbijając się z głośnym hukiem w prawą górną część napierśnika kolosa, odrzucając go. Osłabiony licznymi cięciami pancerz nie wytrzymał uderzenia takiej siły i poszedł w drobiazgi. 

Jego chwalebny lot zatrzymał się na kamieniu kilka metrów dalej. Entiri wyjął lornetkę i zobaczył ogromną dziurę w napierśniku. Zobaczył też coś jeszcze.
Pancerz zaczął powoli znikać pod ziemią, zupełnie jakby zanurzył się w tafli wody.

– Nie… – wysyczał Kosa i rzucił się biegiem, próbując dopaść kolosa.

Na próżno. Gigant został wciągnięty w pełni, wessała go ziemia, jakby nigdy tu nie stał.

Ruchome piaski… szlag – przemknęło mu przez myśl, a zaciśnięta dłoń na rękojeści ostrza aż zbielała.

– Dorwaliśmy go? – usłyszał ze słuchawki głos Vertisa.
– Trafiliście, rozbiliście pancerz, przeleciał kilka metrów i walnął w kamień. Potem zniknął w ruchomych piaskach – odparł Entiri.
– Kurwa mać! – ryknął Brex.

Miecz wypadł mu z ręki, a nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Usiadł ciężko na ziemi, by po chwili położyć się na plecach.

– To co teraz? – zapytał Vertis.
– Przyślijcie kogoś po mnie, nie bardzo mam siłę wstać.
– Znając ciebie, rzuciłeś na siebie kilkanaście zaklęć. Tak to jest, jak się jest debilem – odparł sucho Vertis.
– Użyłem tylko pięciu. W dodatku takich, które są ze mną od mileniów, więc są porządnie zoptymalizowane. Nie wiem, co musiałbym z nimi odwalić, żeby mnie tak wymęczyły – odpowiedział Kosa, lekko chichocząc.
– No to co się stało?
– Okazuje się, że używanie energii do manipulacji powietrzem, żeby stworzyć ostrze, nie ma nic wspólnego z optymalizacją i małym kosztem energii.
– Zaraz ktoś po ciebie przyjedzie.

Następny był trzask zerwanego połączenia.

– Gdyby tylko niebo było bezchmurne i niebieskie, byłoby całkiem miło – rzucił pod nosem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 8

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 4

Przygody Entiriego: Echo Erutil. Rozdział 3